
Między wspomnianymi światami, leżącymi po obu stronach rzeki Brynicy, powstały dwa solidne mosty.
Dwa solidne mosty między światami z obu stron Brynicy
Pierwszy z nich to sąsiedztwo obu małych ojczyzn, których los wyznaczały zmieniające się granice państwowe i administracyjne, ich potencjał gospodarczy oraz decyzje polityczne.
Drugi to przemysł oraz klasa robotnicza, które dla obserwatorów i obserwatorek, wychylających nieśmiało swe głowy z okna pociągu Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej lub znad lektury „Kurjera Warszawskiego”, scalały te dwa światy, w ich mylnym przekonaniu, w jeden organizm.
O ile śląska tożsamość to dziedzictwo autochtonów i autochtonek, to w przypadku małopolskiego brzegu Brynicy mieszkańcy z dziada pradziada, choć należeli do największej grupy społecznej na ziemiach polskich, czyli chłopów, nie potrafili obronić swojego świata. Biernie przyglądali się jak ich czas mija, a świat, który stworzyli i zdefiniowali ich przodkowie, znika, będąc anektowanym fragment po fragmencie przez krajobraz fabryk, kopalń, hut oraz osiedli robotniczych, poprzecinanych błotnistymi drogami i stalowymi szynami, ułożonymi na potężnych wiaduktach niczym sklepienie niebieskie na barkach tytana – Atlasa.
Autochtoni, którzy często zmagali się z biedą, dziedziczoną przez ich synów i córki, nie byli w stanie przeciwstawić się dalekosiężnym planom wpływowych i majętnych inwestorów pokroju Dietla, Schӧna, Scheiblera czy Ciechanowskiego. Nie wspominając o władzach guberni Piotrkowskiej czy decydentach z Petersburga. Nowy świat, ubrany w węgiel i parę, był składaną miejscowym ofertą, którą można określić jako propozycja nie do odrzucenia.
Jak autochtoni zagłębiowscy zostali zdominowani przez przyjezdnych
Czemu do tego doszło? Oto moja hipoteza. Powodów było kilka. Zagłębiowscy autochtoni, czyli, włościanie nie potrafili odnaleźć się w nabierającej w XIX w. rozpędu rewolucji przemysłowej. W pewnym momencie musieli zaakceptować, że nie są w stanie jej powstrzymać czy odizolować się od niej hermetyczną zaporą. Postanowili się dostosować. Ewentualnie tłumaczyli to sobie w ten sposób, że te zmiany ich nie dotyczą.
Część z nich pozostała przy uprawianiu ziemi i hodowli. Część postanowiła, oprócz wspomnianego zajęcia, uzupełnić swój domowy budżet zajmując się także tzw. furmanieniem czyli transportem produktów fabryki/kopalni na najbliższą stację kolejową (do czasu wybudowania kolejowych linii podjazdowych). Byli również i tacy, którzy nie zamierzali się godzić na jakiekolwiek zmiany. Zwłaszcza takie, które ingerowały w ich życie.
W roku 1899, w jednej z obecnych dzielnic Będzina, powstało Grodzieckie Towarzystwo Kopalń Węgla Kamiennego i Zakładów Przemysłowych. Lokalni włościanie otrzymali od przedsiębiorstwa odszkodowania za grunty zajęte pod budowę m.in. kopalni węgla kamiennego oraz osiedli robotniczego i urzędniczego. Jednakże nie obyło się bez zgrzytów na linii inwestorzy (którzy pochodzili z Warszawy i Górnego Śląska) – autochtoni.
W znajdującym się w zbiorach Archiwum Państwowego w Katowicach sprawozdaniu Grodzieckiego Towarzystwa za rok 1900 czytamy: „Dopiero 6(19) października r. z. weszliśmy w posiadanie potrzebnego nam terytorium. Właściciele powierzchni przeciwstawiali czynny opór, niszczyli postawione przez władze kopce graniczne i rowy, tak że parokrotnie przy pomocy organów policyjnych musiały te znaki być wznawiane”.
I jeszcze jeden przykład. Tadeusz Olejnik, pisząc w latach 90. XX w. w „Muzealnym Roczniku Pożarniczym” o grodzieckiej Ochotniczej Straży Pożarnej, zacytował fragment artykułu z roku 1912, zamieszczonego w czasopiśmie „Zorza”: „Dzięki jednostkom z inteligencji zawiązała się Straż Ogniowa ochotnicza, na ochotników zapisało się zaledwie 5 gospodarzy, a reszta sami robotnicy z kopalni i cementowni. Jeszcze na urządzenie tej Straży ogniowej nikt z gospodarzy kopiejki nie dał, mówią mądrale, że nam tej „biedy” nie potrzeba, więc straż ogniowa na wsi to bieda! Już z tego można mieć pojęcie, jak oświata u nas kwitnie”.

Synowie oraz wnukowie autochtonów w drugiej połowie XIX w. coraz częściej rezygnowali z pracy na polu i hodowli trzody chlewnej, zatrudniając się w lokalnych zakładach przemysłowych. Powód? Ziemia była kiepskiej jakości. Znacząco odbiegała od tej z terenów Wielkopolski. Podobnie jak poziom rolnictwa. Prócz tego ziemia włościan była coraz częściej dzielona na mniejsze areały, które znajdowały się w różnych miejscach wsi.
W wydanych w 1929 r. „Stosunkach rolniczych powiatów będzińskiego i zawierckiego” autorstwa Wiktora Bronikowskiego czytamy: „Daleko idące rozdrobnienie zachodziło zwłaszcza wtedy, gdy w pobliżu rozwijała się jakaś kopalnia lub fabryka. Wtedy każdy chciał mieć kawałek gruntu pod dom i jakiś zagon (…), a sam znajdował zarobek w przemyśle. Wsie z wyraźną skłonnością do niedzielenia są niemal wyjątkami. Dzieje się to zwykle wtedy, o ile grunta są dosyć dobre, za daleko by co dzień chodzić do zajęcia, a zbyt blisko by się na stałe wynosić”.
To allochtoni narzucali narrację
Podczas industrializacji, na terenie dzisiejszego Zagłębia Dąbrowskiego, narrację tego, jak ma wyglądać ów region, od pewnego momentu, zaczęli narzucać przyjezdni (allochtoni). Zarówno mieszczanie (z Cesarstwa Rosyjskiego, Austro-Węgier i Cesarstwa Niemieckiego), jak i nowa, rosnąca w siłę grupa społeczna – robotnicy. Starzy autochtoni nie odpowiedzieli na ten proces, który dział się na ich oczach. Nie potrafili na niego zareagować. Byli jak drzewa wyrwane z ziemi przez powietrzną trąbę dziejową. Nie byli zdolni jej powstrzymać, ujarzmić, ukierunkować, narzucić jej swojej woli. Dlatego skupili się na tym, aby pozostać drzewami. Dzisiaj ich potomków pozostało niewielu.
Wspomniani synowie i wnukowie autochtonów, którzy przed I wojną światową podjęli pracę w zakładach przemysłowych, zasymilowali się ze środowiskiem robotniczym. Tym samym przyjezdni z tej grupy społecznej wchłonęli tych, którzy żyli tu od pokoleń. Autochtoni, którzy podjęli pracę w kopalni lub fabryce, dostosowywali się do nowej organizacji pracy oraz obowiązków, a z czasem także przejmowali nowy system wartości, który był odmienny od tego, który obowiązywał w ich rodzinnych domach. Tym samym ich dzieci nie odziedziczyły po nich tożsamości, którą pielęgnowali ich przodkowie. Światy robotniczy i włościański, nawet jeśli sąsiadowały ze sobą, tak jak w zagłębiowskim Grodźcu, były jak małżeństwo, które łączy akt prawny oraz dzieci. Ale nie miłość.

Tożsamość jak hermetyczny świat wioski
A co ze wspomnianą tożsamością zagłębiowskich autochtonów? Była archaiczna i rachityczna. Ograniczała się do wsi, gdzie żyli. I nie wykraczała poza nią. Przykładowo, chłopi i chłopki z Grodźca nigdy nie stworzyli wspólnej tożsamości ze społecznością Wojkowic Komornych, Gródkowa, Psar czy innych, sąsiednich miejscowości. Każda z nich to był hermetyczny świat.
Nie było wspólnego (wykraczającego poza granice danej wsi) poczucia przynależności do jednej grupy społecznej, które przełożyłoby się na wspólne, ponadlokalne działanie, inicjatywy czy organizacje, a tym samym na stworzenie dobrej pozycji w negocjacjach z właścicielami/właścicielkami majątków czy zakładów. A przede wszystkim na stworzenie silnej tożsamości zagłębiowskiej. Ta jednak nie powstała. Nigdy się nie narodziła. Przynajmniej, jeśli chodzi o autochtonów i autochtonki z małopolskiego brzegu Brynicy. Miejscowi przez pokolenia byli zakładnikami przynależności tylko i wyłącznie do ziemi, gdzie się urodzili i pracowali oraz swojego nazwiska rodowego. Za granicą, którą wyznaczały te dwie cechy, był obcy świat, który nie był ich – „krzoków”. Był światem przyjezdnych, obcych – „ptoków”.
W drugiej połowie XIX w. allochtoni coraz częściej pojawiali się na zagłębiowskim brzegu Brynicy. Ich celem była m.in. praca w fabrykach, kopalniach, hutach, browarach, a tym samym spełnienie nadziei na lepsze życie. Wielu z nich czekało na miejscu bolesne rozczarowanie. Inni godzili się z brutalnym światem kapitalizmu, tłumacząc sobie samym, że to lepsze niż wegetacja na odległej od ośrodków przemysłowych wsi, bez perspektyw i szans na cokolwiek. W walizkach przywozili ze sobą dobytek swojego krótkiego żywota, a wraz z nim nadzieje, tradycje, zwyczaje, potrawy, stroje, gwarę, wady nie do wykorzenienia od dziesięciu pokoleń, obrazek świętego i swój punkt widzenia na świat. Część z nich przybywała tu ze swoimi rodzinami. Inni wiązali się z miejscowymi dziewczynami.
No właśnie, tak często zapominamy o roli kobiet w Zagłębiu. Bez nich, zarówno allochtonek, jak i autochtonek, nie powstałoby przemysłowe serce Królestwa Polskiego nad małopolskim brzegiem Brynicy. Kto tego nie pojmuje, nigdy nie zrozumie przeszłości. Będzie skazany jedynie na jej poznawanie.
Z biegiem dziesięcioleci liczba przybyszów, pochodzących z różnych części dawnej Rzeczpospolitej Obojga Narodów, w zagłębiowskich wsiach i miastach stopniowo wrastała. Na początku XX wieku trzy grupy przyczyniły się do zdominowania autochtonów i autochtonek. Najpierw liczebnie, a następnie politycznie.
Byli to:
- allochtoni,
- potomkowie przyjezdnych, którzy przybyli tu w XIX w.,
- środowisko robotnicze.
Miejscowi grali rolę statystów
Miejscowi wciąż odgrywali swoje role, ale już drugoplanowe. To była ich degradacja. Z życiowych demiurgów do roli statystów. Stawali się mniejszością tam, gdzie ich rodziny żyły od pokoleń. Nawet na przedwojennych zdjęciach, ukazujących miejscowe elity, widać ich jak próbują dostosować się do nowej rzeczywistości, ale w dalszym ciągu uwiera ich ona niczym źle skrojony garnitur.
W roku 1927, jak informowała ówczesna gazeta „Głos Zagłębia”, wywodzący się ze środowiska robotniczego i popierany przez Polską Partię Socjalistyczną Stanisław Kempa wygrał wybory na nowego wójta ówczesnej gminy Grodziec (ob. dzielnicy Będzina) uzyskując 1228 głosów. Zaś autochton – Stanisław Morak, który dotychczas pełnił tę funkcję, zebrał jedynie 726 głosów. Co ciekawe, z protokołów posiedzeń grodzieckiej gminy (znajdujących się w Archiwum Państwowym w Katowicach) wynika, iż w tym samym roku tamtejsza rada gminna postanowiła usunąć z siedziby urzędu portrety Ignacego Paderewskiego oraz byłego prezydenta Polski Stanisława Wojciechowskiego. 15 kwietnia 1928 r. grodzieccy radni zdecydowali, iż w dniu 1 maja nie będą wykonywać swoich obowiązków, a na gmachu urzędu zostanie zawieszony czerwony sztandar, w ramach uczczenia święta robotniczego.
Znaczna część przyjezdnych zaczęła współtworzyć przybierającą na sile i rozmiarach grupę społeczną, jaką byli przywoływani tu robotnicy. Mężczyzn i kobiety z różnych rejonów Królestwa Polskiego i Cesarstwa Rosyjskiego połączyła świadomość wspólnego pochodzenia, miejsca pracy, języka, tego samego Boga, a także problemów oraz wspólnej prozy życia. Tak rodziła się tożsamość zagłębiowska, której rodzicami nie byli ani Ślązacy ani Małopolanie. To było dziecko przyjezdnych. Wszystkich i nikogo.
Co istotne, to właśnie jeden z przyjezdnych stał się ojcem – założycielem terminu, który z czasem ewoluował do nazwy regionu.
Ale ani twórca terminu „zagłębie” ani owi przyjezdni początkowo, tj. w pierwszej połowie XIX w., nie byli świadomi, że przyczyniają się do powstania nowej, regionalnej tożsamości. I co istotne, kiedy się ona narodziła (tj. przed I wojną światową), nie została zmonopolizowana przez jej założycieli, czyli robotników, ale zaczęli utożsamiać się z nią także przedstawiciele innych grup społecznych, m.in. mieszczaństwa. Tożsamość zagłębiowska w przeciwieństwie do terminu „naród”, który przez długi czas był identyfikowany jedynie ze szlachtą, obejmowała tych, którzy postanowili związać swoją teraźniejszość i przyszłość z tym regionem. I to niezależnie od tego, czy ktoś był górnikiem, nauczycielką, dziennikarzem, urzędniczką czy rabinem.

Kto był inicjatorem animozji śląsko-zagłębiowskich
Warto też zaznaczyć, iż bliżej nieokreślona część przyjezdnych, a nie autochtonów, doprowadziła w XX w. do narodzin toksycznego zjawiska, jakim były animozje śląsko-zagłębiowskie, które szczęśliwie dzisiaj konają w męczarniach i zapomnieniu. Owe jałowe spory zaczęły przybierać na sile po 11 listopada 1918 r. i III powstaniu śląskim, kiedy w granicach odrodzonego państwa polskiego znalazła się część Górnego Śląska, a wraz z nim tereny Zagłębia Dąbrowskiego.
To był też czas, kiedy skończyło się budowanie relacji Zagłębia z regionem częstochowskim. Ich symbolem był „Goniec Częstochowski” – poczytna gazeta, która zaczęła ukazywać się na początku XX w. Przez kilka lat na jej łamach publikowano artykuły dotyczące nie tylko spraw lokalnych, ale także wieści z Zagłębia Dąbrowskiego. W latach 1907-1916 jej podtytuł głosił: „Dziennik polityczny, społeczny, ekonomiczny i literacki, poświęcony sprawom miejscowym oraz Zagłębia Dąbrowskiego”. I wojna światowa i wykrojenie z powiatu będzińskiego w roku 1927 powiatu zawierciańskiego definitywnie zakończyło zagłębiowsko – częstochowską współpracę. Przynajmniej na skalę sprzed 1914 r.

Może Cię zainteresować: