Szkoła umarła, bo umarła kultura, która wydała ją na świat. W tej starej i martwej już kulturze tkwiło od zawsze milczące założenie, że dziecko, ale również dorośli, tylko że w mniejszym stopniu, są potencjałami, których życiowym celem jest rozwój owego potencjału. Rodzice, nauczyciele i inne autorytety miały rolę bodźcowania do rozwoju – ludzie ci byli podobni do trenera sportowego pomagającego osiągnąć podopiecznemu sukces. Ten model wychowawczy, wraz ze wspomnianym założeniem o rozwijaniu potencjału upowszechniono w dobie oświecenia w XVIII wieku – od trzystu lat szkoła w naszej cywilizacji jest dostępna dla każdego. Trzysta lat temu naiwnie założono, że wystarczy bodźcować wszystkie dzieci tak samo i że w ten sposób pojawi się społeczeństwo pełne oświeconych - rozumnych ludzi. Oczywisty błąd tego założenia wynika ze ślepoty na fakt, że ludzie nie rodzą się z jednakowym potencjałem. Podobna naiwność tkwi w innym założeniu sprzed trzystu lat a które dotyczy kapitalizmu. Wierzono, że wszyscy mogą z sobą konkurować i wygra bardziej pracowity oraz pomysłowy. Naiwność tego założenia polega na tym, że w większości wypadków konkurencję ekonomiczną wygrywają ci, którzy dziedziczą fortuny swoich przodków. Oświecenie uważało, że jest rozumne. Możliwe, że był tam rozum, ale szedł w parze ze ślepotą na fakty obecne w rzeczywistości – szaleństwo też używa rozumnej logiki, co nie zmienia faktu, że jest szaleństwem.
Współczesna szkoła jest trupem, ponieważ umarło założenie o tym, że człowiek jest potencjałem bodźcowanym do rozwoju. We współczesnej kulturze liberalnej fundamentem antropologicznym jest pogląd, że każdy człowiek, w tym dziecko, jest wartością bezwzględną z prawem do autonomii – człowiek jest wystarczająco dobry i nie ma powodu, by bez jego dobrej woli, rozwijać go bardziej. Nieprawda? Gdyby było inaczej, nie obniżano by wymagań edukacyjnych. Gdyby było inaczej, nie byłoby klas w których nierzadko połowa uczniów ma zaświadczenia z poradni psychologiczno-pedagogicznej o konieczności dostosowania szkoły do potrzeb dziecka. Gdyby było inaczej, nie byłoby dziesiątek uczniów w każdej szkole, którym przyznano prawo do indywidualnego nauczania. Grupy uczniów bez zaświadczeń o konieczności specjalnego traktowania widzą, co się dzieje i wyciągają logiczny oraz uzasadniony faktami wniosek, że w szkolnej rzeczywistości jest miejsce dla każdego – wystarczy by uczeń tam był i pewnym jest, że jest bezpieczny, bo w wypadku problemów pojawią się instytucje, które go będą chronić. Rodzice też to widzą i w wypadku trudności szkolnych odwiedzają poradnie psychologiczno-pedagogiczne i wiedzą, że bez wsparcia nie odejdą – pieczątki w tych instytucjach są rozgrzane do czerwoności a ich wbijaniu towarzyszy zapewne poczucie misji i dobrze spełnionego obowiązku. O trupim marazmie wiedzą nauczyciele i w trosce o własne głowy, nie biją nimi w mur, obniżając dla świętego spokoju wymagania. Dla wszystkich. Tak na wszelki wypadek. Rozumie to też Centralna Komisja Egzaminacyjna, która w ramach zdobywania społecznej akceptacji konsekwentnie i od wielu lat niszczy wszystko, co ma jakikolwiek związek z dobrą wiedzą i umiejętnościami. Wiedzą to rektorzy wyższych uczelni, którzy przyjmą każdego. Chcecie być magistrami bez wysiłku? Żaden problem. W sumie wszystko działa, każdy chce zarobić a chętnych do kupowania iluzji jest sporo, więc po co zmieniać instytucję szkoły? Król jest nagi? Nic podobnego. Ale mądre dziecko z bajki Andersena wie, że król jest nie tylko nagi, ale jest chodzącym trupem.
Nic nie działa. Nie jest możliwe, by większość populacji z tytułami magistra zajmowała kierownicze i wysoko płatne stanowiska, ponieważ istnieje twarda i realna rzeczywistość gospodarcza – sprzedawcy z tytułem magistrów nauk humanistycznych w w osiedlowych i wiejskich supermarketach oraz popularnych jadłodajniach McDonald’sa są widokiem powszechnym. I nie jest to jakieś wielkie nieszczęście, ponieważ sprzedawca z tytułem magistra może w końcu dotknąć rzeczywistości i dojrzeć. Problemem są dzieci, które naprawdę potrzebują pomocy a giną w tłumie tych, którym ta pomoc nie jest konieczna. Problemem jest zagrożenie zdrowia psychicznego dla rzesz zwykłych dzieci. Młody człowiek żyjący w świecie liberalnego założenia o tym, że każdy jest wystarczająco dobry, odbiera, zgodnie z logiką, każde bodźcowanie jako agresję. Reaguje gniewem, albo smutkiem. Jego rodzice, z miłości do swoich pociech, idą na wojnę ze szkołą i wojnę tę wygrywają. Pozornie, bo nauczyciel mający do dyspozycji 45 minut w 30 osobowej grupie może poświęcić jednej osobie nieco więcej niż minutę – cała ta konstrukcja o konieczności dostosowań edukacyjnych jest jedną wielką fikcją rodząca frustrację u wszystkich uczestników tego mało rozumnego przedsięwzięcia. Prawdziwy dramat współczesnego dziecka rozgrywa się jeszcze dalej i głębiej. Dziecko bez stawianych wymagań jest odrywane od rzeczywistości, do której czuje coraz większy wstręt. Takie dziecko pozbawiane jest możliwości odnoszenia sukcesu, a w dalszej konsekwencji nie ma szans na budowanie poczucia własnej sprawczości, siły, zadowolenia z siebie i zdrowej dumy. Dzieci bez stawianych wymagań nie uczą się odporności psychicznej, zamieniając się w płatki śniegu, które boją się własnego cienia – będą się bać wychodzenia z domu, nie zamówią sobie samodzielnie wizyty u lekarza, lęk będzie je paraliżował przed spotkaniem na randce i przed szukaniem pracy. Będą żyć dopóki rodzicom wystarczy pieniędzy.
Ten trupi system szkolny niszczy nie tylko ludzi, ale i finanse publiczne. Jeżeli w 480-osobowej szkole (16 oddziałów klasowych) jest 15-20 osób z nauczaniem indywidualnym (praca z jednym takim uczniem angażuje tylu samo nauczycieli ile jedna klasa szkolna), to koszty wypłat w takiej placówce są praktycznie podwojone, co musi doprowadzić do zapaści finansowej całego systemu wspierającego edukację i w tej rzeczywistości między bajki można włożyć jakiekolwiek godziwe zarobki nauczycieli.
Co z tym zrobić? System szkolny w całej Europie jest anachroniczny i powoduje frustrację absolwentów szkół. Czasami ktoś z tego powodu zachoruje, czasami ktoś rozpocznie jakąś krótkotrwałą rebelię, ale niewiele to zmieni. Jedynym sensownym rozwiązaniem jest obniżenie obowiązku szkolnego do 15 roku życia i umożliwienie młodym ludziom realnego kontaktu z rzeczywistością poprzez wejście na rynek pracy. By być kelnerem, czy sprzedawcą, nie trzeba kończyć studiów a kierownicze stanowiska są dla niewielu. Nauka powyżej 15 roku życia powinna być w pełni odpłatna i wtedy okazałoby się komu naprawdę zależy na rozwoju i konkurowaniu. Oczywiście do czegoś takiego nie dojdzie, bo rodzice i dzieci musieliby się boleśnie rozstać z iluzją szansy i sukcesu dla wszystkich. Żaden polityk nie weźmie odpowiedzialności za takie rozwiązanie, bo rozniesiono by go na butach, nie wspominając już o zbiurokratyzowanych instytucjach żyjących z zarządzania tym marazmem. Problem z dostosowaniem szkół do potrzeb uczniów? Żaden problem, bo pieniądz jest tani i łatwo go wydrukować, więc humanitarny rząd i Unia Europejska uruchomią specjalne programy w których wezmą udział nieodpłatnie nauczyciele i kilku naiwnych rodziców. Potem bedą podziękowania, uśmiechy, dyplomy, certyfikaty z eleganckim logo potwierdzające kompetencje składające się na budowę świeckiego raju na ziemi. Związki zawodowe? Poprą, a jakże. Prezes ZNP rządzi dłużej niż Breżniew i wraz ze swoją świtą ma się kwitnąco.
Dlatego mądrzy rodzice sami zadbają
o dobrą edukację dla swoich dzieci i zapewnią im pracę w tych
miejscach w których mają jakiekolwiek wpływy – mądry rodzic
wie, że rację miał Karol Darwin i życiowa bitwa jest twarda, bo
rzecz dotyczy przetrwania. Cała reszta odurzona silniejszą niż
alkohol iluzją łagodnego i bezproblemowego świata będzie trwać w
marazmie, wystawiając swoje ciała i mózgi na działanie
śmiercionośnych bakterii i wirusów rozkładającego się trupa.
Odrodzenie kiedyś przyjdzie, ale trup najpierw musi się sam
rozłożyć, zwietrzeć i rozpaść w pył, bo nie ma chętnych oraz
odważnych, by go wynieść na cmentarz i uczciwie pogrzebać. Trochę
to potrwa, ale jak człowiek zatka nos, to da się przecież
wytrzymać, no nie?

Może Cię zainteresować: