Jarosław Gwizdak
Calcio Storico we Florencji

Jarosław Gwizdak: Byłem na calcio storico. Tradycja, agresja, rywalizacja. W tej kolejności

Jarosław Gwizdak: Byłem na calcio storico. Tradycja, agresja, rywalizacja. W tej kolejności

autor artykułu

Jarosław Gwizdak

„Zwariowałeś? Nie chciałeś w maju iść na mecz naszych z Juve, a teraz się wybierasz na to? Porąbało cię?” W taki sposób podsumował mój zamiar wybrania się na „to” fiński kolega ze szkoły, z którym byliśmy wspólnie na kilku meczach Fiorentiny.

„To”, czyli półfinał calcio storico. Tydzień temu pochwaliłem się czytelnikom Ślązaga, że zdobyłem jeden bilet na mecz mojej dzielnicy – Santa Croce – z tymi zza rzeki, czyli Santo Spirito. Mieli grać niebiescy z białymi.

Dlaczego mój kolega porównał calcio storico do legendarnej rywalizacji Violi z Juve? Przede wszystkim dlatego, że Juventus jest mniej więcej tak lubiany we Florencji, jak Legia Warszawa na Cichej, Bukowej czy na Roosevelta. Skala agresji (nie tylko słownej) jest na meczach ogromna, a ostatni transfer Dušana Vlahovica z Violi do Juve (nieważne, że za około 70 milionów Euro) jeszcze tę nienawiść podsycił.

Mecze z Juve to mecze bardzo podwyższonego ryzyka, nad miastem latają policyjne helikoptery, sprzedaż biletów jest jeszcze mocniej reglamentowana, a trybuny stadionu bluzgają pod adresem turyńczyków przez ponad 90 minut. Zdarzają się bijatyki i starcia obu ekip w różnych miejscach miasta.

Z calcio storico jest jednak odwrotnie. Pięćdziesiąt minut nieprzerwanej agresji jest na boisku, a trybuny – mimo że ponoć wypełnione głównie łobuzerką Violi, dopingują swoich nader uprzejmie.

Odpalą dwie race, krzykną, że inna dzielnica jest merda, ale po meczu przybiją piątki i wspólnie siądą nad kieliszkiem wina czy kuflem piwa. W końcu wszyscy są z jednego miasta. To naprawdę działa.

Calcio storico

Może Cię zainteresować:

Jarosław Gwizdak: Słyszeliście o calcio storico? To stary sport. Zasady? Nie wolno kopać... rywala w głowę

Autor: Jarosław Gwizdak

08/06/2022

Nasz plac na wasz plac

Calcio storico doczekało się swojej mitologii – jest o nim film na Netflixie, zawodnicy są bohaterami swoich dzielnic i okolic, a ich ksywy drukuje się na okolicznościowych koszulkach (to nie lada wyzwanie zapamiętać skład dwudziestosiedmioosobowej drużyny).

No właśnie, drużyna. Jest w niej czterech bramkarzy, pięciu obrońców, trzech defensywnych pomocników i piętnastu napastników. Myliłby się ten, kto sądzi, że napastnik (czy też atakujący) ma głównie zajmować się piłką i kierować ją do bramki.

Nic z tych rzeczy – napastnik po prostu tłucze się przez cały mecz ze swoim odpowiednikiem z przeciwnej drużyny. W tym czasie bramkarze, pilnowani przez własnych obrońców, spokojnie rzucają sobie piłeczkę jak na wf-ie w podstawówce, a pomocnicy dumają, jak przebiec na drugą stronę boiska.

Kiedy już kilkunastu chłopa zostaje powalonych na wysypany piachem plac kościoła Santa Croce, zawodnicy decydują się na atak – chodzi o przyłożenie, jak w rugby. A poza tym jest jak w polskim filmie: nuda, nic się nie dzieje.

Naprawdę, przez pierwsze kilkanaście minut półfinału w grze piłką niemal nic się nie wydarzyło. Widziałem potężną bijatykę, którą próbowała okiełznać (ale bez przesady) grupa kilku sędziów.

Oprócz nich na boisku było po dwóch trenerów każdej z drużyn i kilku ratowników medycznych, czuwających nad tym, żeby na przykład duszony przez rywala zawodnik całkiem nie „odpłynął”. A że upał był w piątek solidny, graczy rzężących na piachu ratownicy polewali wodą. Niektórych opatrywali na miejscu, głównie tamując krwotoki.

Widząc rywalizację przypominałem sobie „Odjazdy” w Spodku, bodaj w 1991 r., gdy potężny skinhead tłukł ludzi krzycząc „Będzin rządzi”, czy sceny batalistyczne z filmowej trylogii Tolkiena. Przed oczami stawały mi też niektóre obrazki z Asterixa i Obelixa, zwłaszcza gdy ten ostatni brał się za Rzymian.

Forza niebiescy!

W każdej meczowej relacji warto jednak wspomnieć, kto wygrał. Mecz w piątek, 11 czerwca 2022 r. wygrali 2:1 niebiescy, czyli moja dzielnica – Santa Croce. Akcji bramkowych w meczu było ze cztery, trzy skończyły się zdobyciem punktów. Mimo że siedziałem na trybunie między białymi, spokojnie mogłem krzyknąć z radości po punkcie dla mojej drużyny. Było bezpiecznie.

W drugim półfinale najbardziej faworyzowani czerwoni (Santa Maria Novella) pokonali 5:1 zielonych (San Giovanni). Znowu było agresywnie, z zachowaniem wszystkich tradycyjnych elementów rywalizacji. Przede wszystkim w tym meczu akcji musiało być więcej, skoro bramek (i powalonych zawodników) padło więcej.

Najciekawsze jest dla mnie, że wszyscy kibice okazują jak tylko mogą przywiązanie do swojego miasta. Spojrzałem na tatuaże fanów i ich główne motywy to właśnie Florencja – jej panorama, charakterystyczne obiekty – „wydziaranych” na plecach, przedramionach czy łydkach Duomo lub Ponte Vecchio nie mogłem zliczyć.

I jeszcze jedno – w meczu może zagrać wyłącznie zawodnik urodzony we Florencji, dlatego tradycją jest tutaj turystyka porodowa. Florenckie szpitale położnicze są oblegane niczym samo miasto w czasie licznych wojen.

I co dalej z rywalizacją? W dniu Świętego Jana, patrona miasta, w finale zagrają niebiescy z czerwonymi. Czy będę znowu stał trzy godziny w kolejce po bilet? Chyba nie. Calcio storico to tradycja, agresja i rywalizacja. Jak dla mnie właśnie w tej kolejności.

Tradycja we Florencji jest wszędzie, najbardziej lubię ją w zakładach rzemieślniczych i maleńkich, przekazywanych z pokolenia na pokolenie warsztatach. Agresji mam dosyć. A rywalizacja? Ta na zielonej murawie, jedenastu na jedenastu bywa fajniejsza, że o hokeju nie wspomnę.

Katowice nie Lizbona? Dlaczego nie: "Katowice, nie Lizbona"?

Może Cię zainteresować:

Jarosław Gwizdak: Ilekroć widzę hasztag #katowicenielizbona, zastanawiam się, czy to dobrze, czy źle

Autor: Jarosław Gwizdak

17/05/2022

Subskrybuj ślązag.pl

google news icon