Pixabay
Architektura Tbilisi, Gruzja

Jarosław Gwizdak: Porzuciłem na chwilę Koszutkę na rzecz Gruzji. A tam... bar "Warszawa". Czemu nie "Katowice"?

Jarosław Gwizdak: Porzuciłem na chwilę Koszutkę na rzecz Gruzji. A tam... bar "Warszawa". Czemu nie "Katowice"?

autor artykułu

Jarosław Gwizdak

Myślałem, że udaję się na kilka miesięcy do Georgii w USA. A to, owszem, Georgia, ale w inną stronę świata. Odkrywam Gruzję i Tbilisi przez żołądek. Choć po szoti wyprawa jest trudna, bo przejść przez ulicę w gruzińskiej stolicy to nie lada wyczyn.

Jadę do Atlanty?

Usłyszałem w słuchawce „Georgia”. Jasne pomyślałem, jadę. Brzoskwiniowy stan, nad oceanem, tu na uniwersytecie powstał między innymi zespół R.E.M., którego płyty w latach 90. to było naprawdę coś.

Nie piję coca-coli, ale jej siedziba też jest w tym stanie. No i jeszcze olbrzymie lotnisko w Atlancie, prawdopodobnie największe na świecie i Atlanta Hawks w NBA. Wybaczę, że w NHL nie ma już Atlanta Thrashers – nie można mieć wszystkiego.

A potem przyszło opamiętanie. Georgia znaczy Gruzja. Jadę do Tbilisi. Na kilka miesięcy. Ledwie wróciłem na katowicką Koszutkę, a tu trzeba się pakować i jechać dalej. No to lecimy.

Samolot do Tbilisi, ku mojemu zdumieniu, odleciał z Okęcia niemal punktualnie. Godzinne spóźnienie w dzisiejszych czasach zapaści ruchu lotniczego – na takim amsterdamskim Schiphol czeka się i trzy godziny na kontrolę bezpieczeństwa – to mgnienie oka. A że na pokładzie częstowali jagodziankami, naprawdę nie mam powodu, żeby się gniewać. W dodatku doleciał mój cały bagaż, co ostatnio też nie jest codziennością podróżowania.

Nie przysyłajcie tu Duńczyka

Popularny ostatnio (nieco za bardzo) dyżurny duński krytyk Katowic w Tbilisi przeżyłby nerwowe załamanie. Przez szerokie (czyżby sowieckie?) główne arterie stolicy przechodzi się wyłącznie przejściami podziemnymi. Przechodzenie „na powierzchni” jest zabronione.

Na innych ulicach piesi mogą spróbować szczęścia. Najpierw trzeba wypatrzeć zebrę, co nie jest wcale łatwe. Następnie, spoglądając w każdą stronę, oszacować prędkość poruszających się pojazdów, zakładając że przed przejściem przyspieszą. Potem można lekkim truchtem pokonać skrzyżowanie.

Pieszym zalecam w Tbilisi daleko posuniętą ostrożność i rewolucyjną czujność. Przechodzenie przez ulice może nie jest tu sportem ekstremalnym, ale wymaga uwagi i refleksu.

Gdy się już przez ulicę przejdzie, czeka nagroda. W Tbilisi jest zielono. Oczywiście nie tak, jak na Koszutce. Są drzewa i parki, w nich ławki, na których strudzony przechodzień może usiąść i odsapnąć. A odsapnąć trzeba, bo przez ostatnie kilka dni (przyleciałem w piątek) temperatura oscyluje około 37-39 stopni Celsjusza.

Bar „Warszawa” na placu Wolności

Skoro jest upał, teoretycznie jeść chce się mniej. Wygląda, że mnie to nie dotyczy: gruzińska kuchnia, z jej sosami, zapachami, pieczywem uwiodła mnie od pierwszego „gryza”. W sobotę przeszedłem się przez targ przy dworcu, mieniący się wszystkimi kolorami pomidorów, cukinii, arbuzów czy jeżyn.

Zaryzykuję twierdzenie, że gruziński pomidor jest smaczniejszy od jego włoskiego brata (no, może poza tymi z Sycylii). Tomata jest jędrna, soczysta, leciutko słodkawa. Znakomicie smakuje w towarzystwie słonego, twardego sera z krowiego mleka. Do tego troszkę oliwy, sól i pieprz do smaku i jakieś gruzińskie pieczywo.

No właśnie – pieczywo. Nie piszę, póki co, o chaczapuri, czyli zapiekanych plackach z różnymi przysmakami. Nimi zajmę się wkrótce, dogłębnie. W maleńkich piekarniach przy ulicy wypiekany jest chleb szoti – coś pomiędzy bagietką a pitą, w kształcie półksiężyca. Najlepiej smakuje gorący, rwany palcami – jest i chrupiący i przyjemnie miękki. Niebezpiecznie rywalizuje z najlepszą włoską foccacią.

No właśnie, co lepsze – kuchnia włoska czy gruzińska? Będę miał trochę czasu się nad tym zastanowić i podzielić przemyśleniami z czytelnikami Ślązaga. A póki co, wpadnę do baru „Warszawa” blisko placu Wolności. Tak, w centrum Tbilisi.

Pytanie jest jeszcze jedno: dlaczego ten bar "Katowice" się nie nazywa?

Subskrybuj ślązag.pl

google news icon