Michał Kaczmarczyk, kucharz z Rudy Śląskiej wspomina wigilie spędzone na stacji antarktycznej. „Zaserwowałem Amerykanom makówki i zupę z głów karpia"

O tym, co znajduje się na wigilijnym stole polarników, dlaczego nigdy nie mają oni szansy zobaczyć w ten dzień pierwszej gwiazdki i jak to jest morsować w krainie pingwinów rozmawiamy z Michałem Kaczmarczykiem, kucharzem – polarnikiem z Rudy Śląskiej, który dwie wigilie spędził na Polskiej Stacji Antarktycznej im. Henryka Arctowskiego na Wyspie Króla Jerzego.

O czym myśli człowiek, kiedy siada do wigilijnego stołu u wybrzeży Antarktydy, kilkanaście tysięcy kilometrów od domu?
O bliskich, o dzieciństwie, o rodzinie i o tych wszystkich ludziach, którzy zostali gdzieś tam daleko. Jak przy każdej innej wigilii, z tą tylko różnicą, że jesteś na Antarktydzie.

Jak to się stało, że w ogóle znalazłeś się na Antarktydzie?
Za sprawą mojego kolegi, Alfreda Pietrzykowskiego, który wcześniej tam pracował jako kucharz i rekomendował mnie do tej funkcji. Ówczesny dyrektor Zakładu Biologii Antarktyki przy Polskiej Akademii Nauk, prof. Stanisław Rakusa - Suszczewski, zaprosił mnie na śniadanie, będące taką nieoficjalną rozmową kwalifikacyjną. To był stary wyga, pomysłodawca, założyciel i budowniczy stacji Arctowskiego, który spędził ¾ życia na Antarktydzie i doskonale wiedział jak wygląda rzeczywistość na stacji, więc zrobił ze mną psychologiczny wywiad. Pytał o gotowanie, ale też o podejście do rodziny.

A ty tak po prostu się zgodziłeś?
Wówczas byłem jeszcze kawalerem, więc łatwiej mi było podjąć taką decyzję. Teraz bym już nie pojechał.

Ile wigilii spędziłeś na Antarktydzie?
Dwie, choć początkowo zakładałem, że będzie tylko jedna, bo miałem tam zostać rok. Kiedy jednak kończyła się moja pierwsza wyprawa przez telefon satelitarny zadzwonił nowy dyrektor Zakładu Biologii Antarktyki PAN prof. Andrzej Tatur mówiąc, że były bardzo pochlebne opinie na mój temat zarówno z naszej stacji, jak też z pobliskiej stacji brazylijskiej i poprosił mnie, czy nie mógłbym zostać jeszcze na pół roku. Byłem kawalerem, nie miałem rodziny, więc się zgodziłem i w efekcie spędziłem na stacji Arctowskiego 18 miesięcy. Byłem ostatnim kucharzem - polarnikiem, który zimował na tej stacji.

Na takiej wyprawie kucharz to duża odpowiedzialność. Musi nie tylko gotować tam na miejscu, ale i zadbać o logistykę przed wypłynięciem, bo czego nie zabierzesz na stację, tego tam w kuchni nie będziesz miał. Jak to ogarnąłeś?
Dwa tygodnie przed resztą uczestników wyprawy byłem już zaokrętowany w Gdyni. Przez ten czas przyjmowałem cały ten towar, który zjeżdżał ciężarówkami i lokowałem go w ładowniach statku. Tego w sumie było kilkadziesiąt ton jedzenia, bo robiłem zaopatrzenie na cały rok. Z kolei za drugim razem, kiedy już nie mogłem pilnować zaokrętowania towaru na statku, całe zamówienie musiałem wysłać faksem do Polski, a odbierał je kierownik następnej wyprawy.

Jaki był klucz do tej aprowizacji?
Były specjalne normy, w oparciu o które każdy produkt przeliczało się na gramy na dzień w przeliczeniu na każdego polarnika. Normy były zresztą nie tylko dla żywności. Na każdego polarnika dziennie było przewidziane 50 gramów czystego alkoholu.

Kiedy dotarliście do stacji?
11 listopada.

No to do wigilii przystąpiliście z marszu…
Można tak powiedzieć, choć pamiętaj, że z Polski wypłynęliśmy na początku października, czyli kiedy siadaliśmy do wigilijnego stołu, to byliśmy już dwa i pół miesiąca poza domem, a perspektywa powrotu była bardzo odległa.

Jak wygląda wigilia na stacji polarnej?
Same przygotowania wyglądają jak w każdym normalnym domu - trzy dni przed wigilią wszyscy szorowali stację. Dla naukowców praca w takim miejscu uzależniona jest pogody, więc jeśli akurat jest okno pogodowe, to wychodzą w teren, bo jak aura się popsuje, to taki stan może trwać nawet przez dwa tygodnie. Mimo wszystko jednak w samą wigilię, niezależnie od tego, czy jest okno pogodowe, czy go nie ma, to wszyscy są na stacji, a ci, którzy wychodzą w teren starają się wrócić na kolację.

Co na wigilijną kolację jedzą polarnicy?
Jako że na wyprawie byli polarnicy z różnych regionów Polski, więc i na wigilijnym stole musiały pojawić się potrawy z tych regionów. Oczywiście prym wiódł Śląsk, choć tylko ja byłem ze Śląska. No, ale to ja byłem kucharzem. Były więc makówki, moczka i zupa z głów karpia. Oprócz tego bardziej uniwersalne potrawy: pierogi, kutia, karp, ziemniaki, kapusta z grochem, kapusta z grzybami

Ilu was tam wtedy było?
Wigilia przypada w okresie antarktycznego lata, kiedy jest sezon na badania, więc samych Polaków było około 30. A że na wigilię przychodzą zawsze goście z amerykańskiej stacji Copacabana, więc w sumie przy stole zasiadało wtedy łącznie ok. 40 osób.

Co masz na myśli mówiąc o „antarktycznym lecie”?
To, że jest jasno przez 20 godzin na dobę, nocą robi się szarówka jak u nas przy wschodzie lub zachodzie słońca. Temperatury są od zera do minus 20 stopni.

Czyli pierwszej gwiazdki w wigilię nie ma?
Nie ma.

Jak Amerykanie zareagowali na polską wigilię?
Amerykanie już od lat 80-tych minionego wieku, odkąd działa ich stacja, przychodzą do nas na wigilię, więc wiedzieli czego się spodziewać, bo zawsze jest ktoś, kto już był u nas wcześniej i może opowiedzieć reszcie. Ale i tak mimo wszystko dla nich to zawsze jest wydarzenie.

A jak podeszli do moczki i makówek?
Z rezerwą, ale im smakowało.

Czego ludzie sobie najczęściej życzą przy wigilii na Antarktydzie?
Na polskiej stacji ludzie sobie czasem w żartach mówią „sto lat pracy na Arctowskim”. Dla niektórych to jest miód na serce, a dla innych wprost przeciwnie. Tam naprawdę jest ciężka praca i były osoby, które żałowały, że tam przyjechały. A tak serio, to ludzie życzą tam sobie tego samego co wszędzie indziej. Jest tradycja, że w wigilię i sylwestra polarnicy, jeśli czują się na siłach, a pogoda pozwala, wchodzą na kilka sekund do morza na morsowanie. Bardzo miłym akcentem w wigilię było też to, że zawsze przez telefon satelitarny łączyło się ze stacją Polskie Radio i była rozmowa na żywo. Zazwyczaj rozmawiał kierownik naukowy stacji, kierownik techniczny i... kucharz.

A z bliskimi był jakiś kontakt?
Na osobę było 12 darmowych minut miesięcznie połączenia satelitarnego. Oczywiście można było dzwonić więcej jeśli była potrzeba, ale wtedy w latach 2005 – 2007 kosztowało to 2,5 dolara za minutę, co wtedy stanowiło niemałą kwotą.

Czy czułeś się dziwnie, kiedy po tak długim okresie izolacji wróciłeś do Polski?
Dwa razy by mnie samochód na ulicy przejechał zanim na powrót przyzwyczaiłem się do tego, że trzeba się rozglądać wokół siebie. Bo tam na Antarktydzie patrzysz tylko pod nogi, żeby jej nie skręcić na kamieniach, czy lodzie, bądź nie wpaść do szczeliny i idziesz przed siebie. Po jakimś tygodniu odnalazłem się w nowych realiach, ale stacja do tej pory czasem mi się śni. 18 miesięcy to z jednej strony nie jest dużo, ale z drugiej strony to zupełnie inne życie. Tutaj, w cywilizacji człowiek cały czas za czymś goni, cały czas jest coś do zrobienia, a tam masz taki powrót do dzieciństwa, bo dziecko się nie przejmuje niczym.

Masz jakiś kontakt z tymi ludźmi, z którymi wtedy siedziałeś przy wigilijnym stole?
Ci ludzie są dziś rozrzuceni po całym świecie, ale wciąż kontakt ze sobą utrzymujemy. Piszemy do siebie, dzwonimy. To jak kiedyś przyjaźnie z wojska, a może nawet bardziej zażyłe, bo na Antarktydzie człowiek jest naprawdę uzależniony od drugiego człowieka. Tam wspólne życie polega na zaufaniu do drugiego człowieka. Bez drugiego człowieka tam nie przeżyjesz.

Rynek w Tarnowskich Górach

Może Cię zainteresować:

Rynki śląskich miast w świątecznej szacie. Pięknie jest tutaj zwłaszcza po zmroku. Nie sądzicie?

Autor: Katarzyna Pachelska

20/12/2022

Ślōnskie gyszynki

Może Cię zainteresować:

Ślōnskie gyszynki na świynta. Co najlepiej się sprzedaje w ślōnskich gyszeftach?

Autor: Maciej Poloczek

17/12/2022

"Zimę stulecia" z 1963 roku zdetronizowała dopiero zima w 1979 roku

Może Cię zainteresować:

Kilkumetrowe zaspy, na drogach lód, obywatele do łopat. Zima stulecia: zapomniany kataklizm sprzed 60 lat

Autor: Tomasz Borówka

30/11/2023

Subskrybuj ślązag.pl

google news icon