Archiwum rodzinne
Miłosz Pałaszewski. Tour du Mont Blanc 2023

170 km wokół Dachu Europy. Mimo niepełnosprawności 11-letni Miłosz Pałaszewski przeszedł Tour du Mont Blanc

Niespełna jedenastoletni Miłosz Pałaszewski stanął na Fenêtre d'Arpette - 2665 metrów nad poziomem morza. Wyżej niż mierzy najwyższy szczyt Tatr Wysokich - Gerlach. Wszedł tam, choć zmaga się m.in. mózgowym porażeniem dziecięcym i niepełnosprawnością intelektualną. To kolejna wyprawa z cyklu „Góry dla Miłosza”. Trwa zbiórka na dalsze leczenie i rehabilitację chłopca z Piekar Śląskich.

Fenêtre d'Arpette to nie szczyt, ale przełęcz położona na wysokości 2665 metrów nad poziomem morza. Wyżej niż najwyższy szczyt Tatr Wysokich - Gerlach (2655). Wyżej niż najwyższy szczyt Polski - Rysy (2499). Jak dotąd to najwyższy punkt, na którym stanął Miłosz Pałaszewski - jedenastolatek z Piekar Śląskich. Zrobił to podczas Tour du Mont Blanc, czyli trekingu wokół Dachu Europy - tak określa się najwyższy szczyt kontynentu (4809).

Zbiórka na dalsze leczenie oraz rehabilitację

Miłosz urodził się 25 grudnia 2012 roku jako skrajny wcześniak w 27. tygodniu ciąży. Ważył zaledwie 990 gramów. Lekarze byli gotowi na najgorsze. Zdiagnozowali m.in. niewydolność oddechowo-krążeniową, krwawienie dokomorowe oraz krwiaka śródmózgowego. Z czasem doszło także wodogłowie i zapalenie opon mózgowych. Zrobili jednak wszystko, co było możliwe, aby go uratować. Pierwsze miesiące życia spędził w szpitalach. Do domu przyjechał dopiero po pół roku.

Dwa miesiące później rodzice - Justyna i Mariusz - zabrali go w chuście na Równicę w Beskidzie Śląskim. To była realizacja ich marzeń o wspólnych wędrówkach z synem i sposób na oderwanie od trudnej codzienności. Kolejne dni, tygodnie, miesiące i lata to żmudna praca nad tym, aby Miłosz się rozwijał, przeplatana wizytami w szpitalach oraz wyjazdami w góry.

W górach niespełna jedenastolatek dystansuje swoich rówieśników. Nie widać, że zmaga się m.in. z niedowładem lewostronnym, co jest częścią mózgowego porażenia dziecięcego, dyzartrią (zaburzeniami mowy) oraz niepełnosprawnością intelektualną. Ma także zastawkę komorowo-otrzewnową, która odprowadza nadmiar płynu mózgowego. - To wszystko ciężka praca lekarzy, rehabilitantów i nasza - mówi wprost Mariusz.

Miłosz w 2019 roku został najmłodszym zarejestrowanym zdobywcą Małego Szlaku Beskidzkiego (137 kilometrów). W następnych latach przeszedł Grań Tatr Niżnych, a także Marmarosze i Czarnohorę w Ukrainie oraz Marmarosze i Góry Rodniańskie w Rumunii.

Górskie wyprawy pod hasłem „Góry dla Miłosza” to okazja do tego, aby pokazać, że osoby z niepełnosprawnościami nie muszą siedzieć w domach, ale mogą uczestniczyć w życiu społecznym. To także forma terapii i promocja zbiórki na dalsze leczenie oraz rehabilitację (KLIKNIJ TUTAJ), której chłopiec stale potrzebuje. Cel to 25 tys. złotych, co pozwala pokryć choć część kosztów związanych z wizytami u specjalistów czy zakupem niezbędnego sprzętu.

170 kilometrów wokół Dachu Europy

W 2023 roku Miłosz, Justyna i Mariusz Pałaszewscy pojechali w Alpy na Tour du Mont Blanc, które liczy 170 kilometrów. Najpierw musieli przejechać samochodem prawie... 1600 kilometrów.

- Po przyjeździe zrobiliśmy małe rozpoznanie i wybraliśmy się samochodem w miejsce biwakowe, gdzie powinniśmy zejść trzeciego dnia. Stanąłem w tym miejscu, zobaczyłem jak prowadzi szlak i nie byłem w stanie sobie tego wyobrazić. Wokół strzeliste góry. Strome podejścia. Pomyślałem, że coś jest nie tak. To nie może być to - śmieje się Mariusz.

Miłosz miał już do czynienia ze skałami, chociażby podczas przejścia grani Tatr Niżnych, ale dotąd nie radził sobie z nimi najlepiej z powodu mózgowego porażenia dziecięcego, dlatego rodzina unikała takiego terenu. Tym razem postanowili spróbować. Przejrzeli dostępne w internecie materiały, zapoznali się z relacjami i mapą, a zawsze mogli zrezygnować i wrócić do samochodu. Nie zdecydowali się na samolot, żeby w razie niespodziewanych zdarzeń mieć transport pod ręką.

- Miłosz jest coraz starszy i potrafi coraz więcej. Szybko okazało się, że na stromych podejściach radzi sobie najlepiej i pierwszy dochodzi na górę. Na końcu zwykle przychodzi Mariusz, bo musi dźwigać najcięższy placek - opowiada Justyna. - I tak mieliśmy plecaki nieco lżejsze niż zwykle, ponieważ na Tour du Mont Blanc nie ma najmniejszego problemu z wodą. W Ukrainie lub Rumunii musieliśmy szukać strumieni, które częściej przypominały kałuże, a tym razem mieliśmy dostęp do przygotowanych źródeł, czasem nawet kranów.

Kolejne dni wędrówki wyglądały podobnie. Pierwsza połowa to strome podejście na przełęcz, a druga połowa to strome zejście do miejsca biwakowego.

- Pamiętam jak w Szwajcarii zatrzymałem się na moment, spojrzałem w górę i pomyślałem, że wszystkie góry wokół są tak niesamowicie wysokie… A nagle rozeszły się chmury i zza nich wyłoniły się jeszcze wyższe! - zachwyca się Mariusz. - Potęga natury momentami zapiera tam dech w piersiach. Zimą mówimy, że góry wyglądają, jakby były polane lukrem. W takim razie lodowiec wygląda, jakby był zatopiony w srebrze, które momentami przechodzi w intensywnie niebieski kolor.

W Marmaroszach i Górach Rodniańskich rodzina spotykała psy pasterskie, stada owiec, dzikie konie i najprawdopodobniej natknęła się na niedźwiedzia. Na szlaku prowadzącym wokół Mont Blanc nie było dla odmiany żadnych dzikich zwierząt. Za dużo tam ludzi.

- Po kilku dniach dobrze wiedzieliśmy, kto idzie Tour du Mont Blanc. Zazwyczaj sporo osób nas wyprzedzało, ale później spotykaliśmy się na biwaku - mówi Justyna.

- Miłosz urósł, co ma swoje zalety, ale też wady. Jego rzeczy zajmują więcej miejsca, więcej ważą. On sam kiedyś zjeżdżał nam w nocy między nogi i trzeba było go podciągać za śpiwór. Teraz rozpycha się w nocy. Dziwnym trafem zawsze kładzie się na mnie - dodaje Mariusz.

„Ściana była pionowa. Padało, a drabinki całe z błota”

Najwyższy punkt, zdobyty przez Miłosza, Justynę i Mariusza podczas Tour du Mont Blanc, to Fenêtre d'Arpette. Wędrówka tego dnia zajęła im ponad jedenaście godzin.

- Ugotowaliśmy kolację i bardzo szybko poszliśmy spać, a w środku nocy obudziła nas burza. Co chwilę wszystko wokół rozświetlały błyskawice. Zewsząd było słychać grzmoty. Nigdy czegoś takiego nie przeżyłam - opowiada Justyna.

Prognozy zapowiadały, że burza nadejdzie dopiero rano. W związku z tym para Polaków zdecydowała, że wyjdzie na szlak o 3.00 w nocy, żeby zdobyć przełęcz przed ulewą. - Nie mogłam spać, cały czas zastanawiałam się, gdzie zdążyli dojść, co się z nimi dzieje. Po jakimś czasie uspokoiło się, więc wykorzystaliśmy okazję, żeby zwinąć namiot i pójść pod wiatę na śniadanie. Tam leżeli skuleni oni - przemoknięci i zmarznięci. Zawrócili, a później ukryli się pod dachem. Tego dnia zrezygnowali z dalszej wędrówki.

Rodzina podjęła decyzję, że pójdzie dalej mimo przelotnych opadów. Wszystko przebiegało zgodnie z planem, ale doszli pod pionową ścianę, na której zamontowane były trzy drabinki.

- Czytałem o nich wielokrotnie. Przyglądałem im się na zdjęciach i wydawały się bardzo łatwe do przejścia. Plan był taki, że wchodzę na górę, zostawiam tam plecach i schodzę po Miłosza, ale… nie byłem w stanie zejść. Ściana była pionowa. Padało, a drabinki całe z błota - wspomina Mariusz.

Pomogły Koreanki. Jedna wzięła plecak, a druga szła przed Miłoszem. Mówiła mu po angielsku, co powinien zrobić, a Justyna asekurowała syna z tyłu. Tak krok po kroku wdrapali się na górę i tam zrozumieli, dlaczego wiele osób tego dnia zawracało na szlaku, mijając ich bez słowa.

- Myśleliśmy, że to już wszystko. Na to przynajmniej wskazywały przewodniki. Okazało się, że to był dopiero początek. Dalej… coś przerażającego. Przymocowany do ściany pręt, a pod stopami półka skalna o szerokości około dwudziestu centymetrów i obok przepaść. Trzeba było przytulić się do ściany, a jak to zrobić, kiedy ma się na sobie ciężki i ogromny plecak. Myślałem tylko o tym, jak poradzi sobie Miłosz.

- Mariusz ma po prostu lęk wysokości, dlatego był przerażony. Skupiłam się na Miłoszu i poszło gładko. Tutaj też pomogły nam dziewczyny z Korei. Maszerowaliśmy wspólnie do końca dnia - wyjaśnia Justyna.

- Z perspektywy czasu uważam, że było to niepotrzebne i mogliśmy wybrać łatwiejsze obejście. Najważniejsze jest to, żeby Miłosz czuł się dobrze, a to było po prostu trudne, ale dał sobie radę - ocenia Mariusz. - Wystarczyło wrażeń na jeden wyjazd, więc następnego dnia po prostu zjechaliśmy do doliny kolejką i dalej na miejsce, z którego rozpoczęliśmy wyprawę. Dopiero w samochodzie, kiedy wracaliśmy do domu, zdałem sobie sprawę z tego, że ani razu nie widziałem Mont Blanc. Zawsze kryło się za chmurami.
Śluza Kłodnica na Kanale Gliwickim

Może Cię zainteresować:

Cuda hydrotechniki, kolonia kormoranów i rezydencja Ballestremów. Oto atrakcje Kanału Gliwickiego

Autor: Michał Wroński

11/08/2023

Arabela czeska telewizja

Może Cię zainteresować:

Jak śląskie bajtle wyrosły na czechofilów. Kiedyś chodziły spać później dzięki... czechosłowackim dobranockom

Autor: Michał Wroński

05/09/2024

Subskrybuj ślązag.pl

google news icon