Fot. Emil Handmade Knives
Emil Chmielewski

Moa, Emu i Nandu z Bielska-Białej, czyli jak knifemaking stał się sposobem na życie. „Rzemiosło wraca do łask. To po prostu kwestia jakości”

Emil Chmielewski, 31-latek z Bielska-Białej jest biotechnologiem molekularnym. Chciał zrobić doktorat, ale… zaczął robić noże. – W Polsce jest sporo osób, które są kolekcjonerami, są myśliwi, miłośnicy bushcraftu, sztuki przetrwania czy po prostu ludzie, którzy mają dość tandety i chcą mieć narzędzie na lata. Z tego powodu rzemiosło wraca do łask – podkreśla w rozmowie ze Ślązagiem.

Emil Chmielewski ma warsztat w Kozach, miejscowości znajdującej niedaleko Bielska. Tworzy tam noże, które wysyłane są później nie tylko do Polski, ale i na cały świat. Jest jednym z tych, jak mówi, „nożorobów”, dla których to nie tylko pasja, ale i sposób na życie.

„Knifemaking to obecnie moja praca na pełen etat” – napisał pan na swojej stronie internetowej. Skąd pomysł, by w ten sposób zarabiać na życie?
To dość ciekawa historia. Skończyłem studia na UJ, które zupełnie nie są związane z tym, co teraz robię; jestem po biotechnologii molekularnej. Sześć lat temu aplikowałem na doktorat, w związku z czym miałem trochę czasu, bo nie wiedziałem, ile miesięcy zajmie rozpatrzenie mojej kandydatury. Zacząłem więcej czasu spędzać w warsztacie w moim domu rodzinnym, gdzie tata zawsze uskuteczniał jakieś majsterkowanie. No i któregoś razu trafiłem na filmik w internecie o tym, że można zrobić swój nóż, i że da się to zrobić w domu. Nigdy nie miałem noża ze stałą głownią, tylko składane, więc stwierdziłem, że może zrobię sobie taki nóż. A że czasu wciąż było sporo, bo sprawa aplikacji nadal się przeciągała – jedna rozmowa mi nie wyszła, umawiałem się na kolejną – to tych noży powstało kilka. Zacząłem pokazywać światu co robię, czym się zajmuję, no i zaczęli pojawiać się też pierwsi klienci. I tak po paru miesiącach ochota na doktorat mi przeszła i uznałem, że spróbuję swojego szczęścia w robieniu noży. I jakieś półtora roku później założyłem działalność gospodarczą.

Noże Emila Chmielewskiego. Fot. Emil Handmade Knives

„Robienie noży”. To chyba w Polsce wciąż dość nietypowa profesja?
Tak, jeśli chodzi o życie z tego, ponieważ hobbystów jest całkiem sporo, sądzę, że można tu wręcz mówić o tysiącach. Stało się to nawet w pewien sposób modne. Jeśli natomiast chodzi o ludzi, którzy z tego żyją i jest to jedyna ich praca, to jest nas setka, może nawet mniej.

To środowisko wspiera się jakoś, dzieli doświadczeniem?
Kiedy zaczynałem swoją przygodę, miejscem, które skupiało wszystkich ludzi robiących noże: nożorobów, knifemakerów – jak zwał, tak zwał, a także kowali artystycznych czy rekonstruktorów historycznych było forum knives.pl. Forum wciąż działa, ale użytkownicy zaczęli przenosić na Facebooka i grupy facebookowe, które prężnie się rozwijają. Jest na przykład grupa „Zrób nóż”. To fajne miejsce do wymiany wiedzy, doświadczenia czy informacji dotyczących zakupu materiałów.

Zaczął pan robić noże sześć lat temu. Dziś coraz młodsi zajmują się tym rzemiosłem?
Szczerze mówiąc, coraz mniej mnie to dziwi. Jak zaczynałem robić noże, to było dużo osób, które miały już jakieś doświadczenie – w pracach ślusarskich, warsztatowych. Było więcej osób po „trzydziestce”, czy jeszcze starszych, którzy zajmowali się tym od wielu lat, natomiast teraz widzę często utalentowanych 18-latków, czy jeszcze młodsze osoby, które są w stanie zdobyć tę wiedzę bardzo szybko, wyciągnąć z tego lekcję i zająć się tematem naprawdę porządnie. Rozstrzał wiekowy jest dziś więc bardzo duży. Co więcej, młodzi zaczynają już wyprzedzać te osoby starsze, bo łatwiej jest im zdobywać wiedzę i promować się też w internecie.

Jeden z najpopularniejszych noży Emila – Moa. Fot. Emil Handmade Knives

Widziałem duży odzew po pańskich informacjach w mediach społecznościowych dotyczący dostępności nowych noży. Rynek chłonie wszystko?
To nie jest takie proste. Zdarzają się wzloty i upadki, nie zawsze wszystko idzie z górki. Nie chodzi tutaj o sam produkt, ale również o marketing, o zadbanie o kontakt z klientami. Jak mówiłem, hobbystów jest naprawdę dużo w Polsce i na świecie, więc konkurencja jest spora. Ale: tak, w Polsce jest dużo klientów. Jest sporo osób, które są kolekcjonerami, są myśliwi, są miłośnicy bushcraftu, sztuki przetrwania, czy po prostu ludzie, którzy mają dość tandety i chcą mieć narzędzie na lata. Z tego powodu rzemiosło rzeczywiście wraca do łask. I to nie chodzi tylko o noże. Są też osoby, które ręcznie szyją portfele ze skóry, robią inne elementy i tu też klientów jest sporo. To po prostu kwestia jakości.

Zagraniczni klienci też się zdarzają?
Jest ich całkiem sporo. I w Europie, i w Stanach Zjednoczonych. Chociaż zdarzało mi się wysyłać noże także do Azji czy Australii. To zależy od miesiąca, ale wysyłki za granicę to dziś jakieś 30 procent.

Są zadowoleni?
Zazwyczaj. Reklamację miałem jedną. Od klienta, który noża używał przez kilka lat w Boliwii, przy wilgotności powietrza sięgającej 90 procent. Nóż mu zardzewiał, okładki zaczęły odchodzić, bo był ciągle mokry i przyklejony do spoconego ciała (śmiech). Czekam właśnie na ten nóż. Generalnie jednak ludziom podoba się to, co robię. Często w moje noże wyposażane są całe koła myśliwskie.

No dobrze, a jak wygląda sam proces tworzenia noża?
Są dwie podstawowe drogi. Pierwsza to kucie z kawałka stali, a druga – z angielskiego – stock removal, to wycinanie kształtów z blachy. Ja wybrałem tę drugą drogę; wydawała mi się prostsza i nie miałem zaplecza, żeby otwierać się z kuźnią. Projektowanie noży zaczynam od kartki papieru, potem to skanuję, tworzę projekt w komputerze i zlecam firmie wycinanie laserowe odpowiednich kształtów – takich, które wcześniej sobie opracowałem. Potem sam ten materiał szlifuję, a obróbkę cieplną, czyli hartowanie zlecam mojemu dobremu koledze, który hartuje mnóstwo noży ludziom w Polsce. Mam już swoje piece, ale jakoś nie mogę się jeszcze zabrać za to hartowanie – im więcej noży robię, tym jakoś mniej o tym myślę. Dlatego obróbkę cieplną zostawiam profesjonaliście, natomiast całą resztą, łącznie z szyciem skóry na pochwy czy stabilizacją drewna na rękojeści zajmuję się sam.

Po sześciu latach pański warsztat jest już odpowiednio wyposażony?
Większość rzeczy mam, bardziej brakuje mi raczej jego odświeżenia, porządku czy dodatkowego oświetlenia. To drobiazgi. Jeśli chodzi o maszyny, to jestem minimalistą, nie gadżeciarzem, nie potrzebuję wszystkich nowinek takich, jak na przykład frezarka obsługiwana komputerowo. Podstawowymi maszynami w moim warsztacie są dwie szlifierki taśmowe, wyposażone w falowniki, żeby regulować obroty, a do tego duża wiertarka kolumnowa do nawiercania otworów. Resztę pracy wykonuję ręcznie, odpowiednimi narzędziami.

Taka ręczna robota jest zapewne czasochłonna. Ile czasu potrzebuje pan na stworzenie jednego noża?
To trudne pytanie, bo nie robię jednego noża – zawsze je robię seriami. Jest to oszczędność czasu, ponieważ można powtarzać daną czynność kilka razy na już ustawionej maszynie czy przygotowanym miejscu pracy. Sądzę natomiast, że w „przeliczeniu” na jeden nóż może to być od kilku do dziesięciu godzin.

W przypadku noża najważniejszym elementem jest głownia i stal z jakiej została wykonana…
Zaczynałem od tanich stali, często z odzysku, było sporo eksperymentów. Próbowałem też swoich sił z nierdzewkami. Teraz noże wykonuję głównie z dwóch stali. To D2 i NMV, mająca amerykański odpowiednik O2. Obie stale mają dobry stosunek jakości do ceny. O ile D2 to stal wysokostopowa o podwyższonej odporności na korozję, czyli to taka górna półka jeśli chodzi o noże produkowane seryjnie, to NMV jest już taką średnią półką. Ta stal zachowuje się świetnie, jeśli chodzi o robienie noży, ale ma ten minus, że szybko łapie korozję. „Lubi” rdzewieć, mówiąc wprost. Dlatego też noże, które robię z tej stali pokrywam jeszcze powłoką ceramiczną cerakote, która jest bardzo odporna, służy też do malowania broni, pokrywa się nią różne elementy wojskowego wyposażenia taktycznego. Dzięki temu moje noże są odporne na korozję.

Noże do lasu, bushcraftu, survivalu… Ale noże do kuchni?
No cóż, potrzebowałem noża do kuchni, na dodatek paru klientów też mnie o to prosiło. W ten sposób powstała miniseria tych nożyków, a jeśli będzie zainteresowanie, to będę to kontynuował.

Jest i nóż kuchenny. Nazywa się Grouse. Fot. Emil Handmade Knives

Ma pan kilka serii noży, o różnych kształtach – skąd inspiracje do tych projektów?
Dużo czasu lubię spędzać w terenie, sporo podróżuję, także po Europie, z moją narzeczoną często biwakujemy, na przykład w hamakach, w związku z czym nóż zawsze pod ręką musi być jako narzędzie, którego się używa. I to była moja główna inspiracja: w sensie to, czego potrzebuję. Oczywiście mam swoje ulubione noże, bardzo mi się podobają serie „Moa” i „Emu”, uważam je za absolutnie udane projekty, zresztą klienci też dają mi świetny feedback. „Moa” to projekt, w którym udało się zawrzeć kilka kompromisów; to nóż wytrzymały, a jednocześnie potrafiący wykonywać bardziej finezyjne prace.

No właśnie, nazwy są głównie „ptasie” – Moa, Emu, Nandu, Kazuar, a nawet Sęp i Dzięcioł…
Zaczęło się od małego nożyka o nazwie „Kwiczoł”, który nawiązywał do jednego z bohaterów serialu Janosik. Był to pierwszy model, który zacząłem robić seryjnie i to on pozwolił mi się wybić. Stwierdziłem, że pójdę za ciosem i kolejne noże również nosiły nazwy ptaków. Powoli kończą mi się jednak pomysły na ornitologiczne nazwy, więc szukam inspiracji gdzie indziej. Kolejne noże są już w mojej głowie, część na papierze, a część w wersji prototypowej jest już testowana. Wkrótce pojawią się dwa nowe noże, które powstają we współpracy z Martinem Vethem, Duńczykiem, znanym między innymi z Instagrama jako Northern Woodsmen. Odezwał się do mnie i będziemy robić noże sygnowane jego logiem.

Pierwszy efekt współpracy z Martinem Vethem. Fot. Emil Handmade Knives

To pierwsza tego typu współpraca?
Wcześniej wykonywałem noże na zamówienia indywidualne. Ale zrezygnowałem z tego, bo kosztowało mnie to zbyt dużo czasu, pracy. Chciałem mieć więcej swobody. Odszedłem więc od wykonywania zleceń na rzecz tego, co faktycznie chcę robić, jak komponować materiały, jakie projekty wprowadzać. Współpraca więc wcześniej jakaś była, ale były to raczej indywidualne zamówienia. Taka, jak z Martinem Vethem jest pierwsza i, mam nadzieję, długofalowa.

Subskrybuj ślązag.pl

google news icon