Tradycyjna śląska Wigilia nie dość, że różniła się od tej ogólnopolskiej, to jeszcze zmieniała się w czasie. Dziś przyjrzymy się tej ewolucji oraz daniom mniej i bardziej popularnym.
Mit słowiański
Przyjęło się mówić, że niemal wszystkie święta chrześcijańskie mają swój pogański rodowód, co jest w dużej mierze uproszczeniem. W rzeczywistości mieliśmy do czynienia raczej z fuzją, przy czym proces ten dotyczył głównie religii rzymskiej, a później wierzeń germańskich. Integracja z wierzeniami słowiańskimi była mniej spektakularna i przypominała raczej wchłonięcie słabszego przez silniejszego. Mówiąc kulinarnie: gdyby religia rzymska była rosołem, a chrześcijaństwo pomidorami, to w otrzymanej zupie pomidorowej wierzenia germańskie są śmietaną, a słowiańskie – pietruszką do posypania.
Słowiańskie (i występujące na Śląsku) Szczodre Gody nigdy nie stanowiły konkurencji dla świąt chrześcijańskich; co więcej, bezkonfliktowo się z nimi wymieszały. Nasi bardzo dalecy przodkowie przed przyjęciem chrześcijaństwa kolędowali (chociaż nie wiemy, co to dokładnie znaczyło) w okresie przesilenia zimowego, posilając się suszonymi latem i jesienią owocami, grzybami oraz różnego rodzaju zbożami.
Według niektórych średniowiecznych kronikarzy Gody były świętem ku czci Welesa, co jednak nie znajduje pełnego potwierdzenia w faktach historycznych. Wraz z postępującą chrystianizacją misjonarze oraz lokalna ludność zaczęli utożsamiać słowiańskiego złego ducha Welesa z chrześcijańskim diabłem. Analiza tekstów sugeruje, że kronikarze raczej interpretowali dawne wierzenia przez pryzmat własnej religii, opisując je jako „chrześcijaństwo na opak”, w którym oddaje się cześć samemu diabłu w dodatku.
Pierwsze wigilie
Chociaż dziś kolacja wigilijna jest najważniejszym elementem świąt, przewaga tego dnia nad pozostałymi budowała się stopniowo. W zasadzie dopiero w XX i XXI wieku laicyzacja społeczeństwa przeniosła ciężar doświadczenia duchowego na spotkanie rodzinne w Wigilię. Zanim to nastąpiło, tradycja rodziła się powoli. Zaczynała od skromnej, postnej kolacji, w której pewna wystawność pojawiła się dopiero w wieku XVIII, a na przełomie XIX i XX stulecia zyskała ona status uczty świątecznej.
Średniowieczny stół wigilijny u chłopa był do tego stopnia postny, że opierał się wyłącznie na produktach roślinnych oraz grzybach. Jadano kasze na wytrawnie i na słodko, zapewne groch z kapustą, a na pewno konopiotkę – zupę z konopi, zwaną też siemieniotką. Jej smak zależy mocno od przyrządzenia, ale każda wariacja będzie w jakimś stopniu orzechowa i gorzkawa (finalny efekt zależy od zdolności i pomysłowości kucharza). W ciągu ośmiuset lat tradycji zupa ta została najpewniej przygotowana w niemal każdym możliwym wariancie.
Stoły mieszczańskie oraz pańskie wyglądały już nieco inaczej. Tam jako pierwsze pojawiło się postne mięso, jakim oczywiście są ryby. Wśród mieszczan dominowały solone śledzie czy szproty, natomiast na stołach szlacheckich pojawiały się ryby słodkowodne, jak szczupaki czy jesiotry. Najbardziej niespodziewana była obecność karpia na stołach cysterskich oraz możnowładczych. Ryba ta, choć od czasów PRL-u kojarzona z Wigilią, była popularna już w wiekach średnich, lecz nie niosła ze sobą jeszcze tradycji świątecznej. Karp, w przeciwieństwie do wielu ryb słodkowodnych, ma relatywnie duży stosunek mięsa do masy całkowitej (która też do najmniejszych nie należy). Jednak jego dostępność w średniowieczu nie była wielka i ograniczała się do stołów najbogatszych lub hodowców.
Wspomniane chłopstwo ryb w średniowieczu w czasie Wigilii raczej nie jadało. Po pierwsze: ze względu na popyt ze strony zamożnych ceny ryb były wysokie. Po drugie zaś: człowiek prosty miał zakaz łowienia w pańskich stawach, jeziorach i rzekach. Oczywiście, ktoś rozsądny powie teraz, że było za mało szlachty i ludzi pracujących w folwarkach, aby upolować każdego chłopa łowiącego w rzece rybę – i będzie miał rację. Jednak jeśli w okresie świąt masy chłopskie zaczęłyby masowo kłusować, proceder ten stałby się zauważalny i łatwiejszy do ukrócenia.
Nowożytna moczka
Wraz z końcem średniowiecza i początkiem nowożytności stoły chłopskie zaczęły być coraz bogatsze. Na wsiach upowszechniło się spożycie ryby, najczęściej w postaci solonego śledzia bądź chudych ryb słodkowodnych, z których przygotowywano zupy.
Prawdziwą nowością był jednak piernik – ciasto z imbiru, cynamonu, miodu, goździków i pieprzu. Spożywano go zarówno w postaci miękkich ciast, jak i twardszych chlebków, a sama mieszanka przypraw korzennych zyskiwała na popularności. Mieszczanie i szlachta zajadali się śledziami w zalewie korzennej, a po ustaniu postu – mięsiwem natartym tymi przyprawami.
Śląska kuchnia chłopska odpowiedziała na te trendy, tworząc moczkę, która pierwotnie była zupą rybną z dodatkiem piernika. I tak, teraz każdy z was zapewne powie „fuj!”, ale kilka lat temu udało mi się odtworzyć to połączenie smakowe. Nie powiem, że chciałem z ręką na sercu mówić, iż jest to danie wybitne, ale zdziwiłem się niemiłosiernie. Podobnie jak w przypadku śledzi w zalewie korzennej, tu też połączenie smaku rybnego z korzenną nutą piernika okazało się niezwykle smaczne.
Mojego zdania nie podzielało jednak wiele poprzednich generacji Ślązaków, gdyż w XIX wieku danie to wyewoluowało w dwie oddzielne potrawy:
- zupę na łbach rybich z grzankami,
- współczesną moczkę.
Ta ostatnia to piernik z różnego rodzaju bakaliami, orzechami i innymi suszonymi maszketami, zalewany w wersji podstawowej ciepłym, ciemnym piwem, a w wersji bezalkoholowej mlekiem czy kompotem. Kolejną deserową nowością stały się makówki, czyli potrawa z namoczonych w mleku czerstwych bułek z makiem, miodem i rodzynkami.
Tradycyjno Wilijo
Przełom XIX i XX wieku przyniósł nam najbardziej wystawną, a jednocześnie najbardziej ustandaryzowaną wersję śląskiej Wigilii. W katolickich domach w ciągu dnia albo poszczono, albo ograniczano się do prostych śledzi w zalewie (tym razem octowej, a niestety nie korzennej).
Zaś wieczorem na stole wigilijnym pojawiały się:
- zupa rybna,
- moczka,
- siemieniotka,
- barszcz z kiszonych buraków (tradycyjny śląski, który w przeciwieństwie do polsko-ukraińskiego nie jest słodkawy i jest mniej treściwy),
- kartofle tłuczone,
- groch z kapustą,
- kiszona kapusta z grzybami,
- smażone i pieczone ryby,
- makówki,
- kompot z suszu.
Dań na Górnym Śląsku nie liczono, ale na Dolnym już tak, chociaż tam było dziewięć dań, a nie polskie dwanaście. Ponadto na Dolnym Śląsku raczono się jeszcze deserem w postaci bomby legnickiej, czyli ciasta piernikowego nadzianego marcepanem w polewie z gorzkiej czekolady.
Nie wolno zapominać, że w domach protestanckich post wigilijny nie był obowiązkowy i wielu ewangelików raczyło się tradycyjnym śląskim obiadem w postaci rolady i klusek. U katolików mięsne były kolejne dni świąt, podczas których również pojawiały się rolady, ale i drób, np. pieczone kaczki z jabłkami, natarte majerankiem i czosnkiem.
Współczesność
Tradycje mają to do siebie, że tylko wydaje się im, że są odwieczne, niezmienne i trwałe do końca świata. Z kolei tradycje kulinarne często sprawiają wrażenie starszych niż są w rzeczywistości, lub wręcz odwrotnie – w swojej niepozorności trwają i z tysiąc lat.
Groch z kapustą czy kasza ze słoniną to dania niewątpliwie pamiętające czasy, gdy nikomu nie śniło się, że Śląsk będzie dzielić się na Górny i Dolny. Z kolei kartofle, a za nimi kluski, upowszechniły się nie dawniej niż w drugiej połowie XIX wieku.
Tradycje nie dość, że same zanikają bądź ewoluują, bywają również elementem importu, jak na przykład choinka bożonarodzeniowa czy zwyczaj obdarowywania prezentami. A skoro o prezentach mowa, warto wspomnieć, że na Górnym Śląsku w Wigilię dawniej nie tylko Dzieciątko dawało podarki. Robiło to w towarzystwie Józefa, który w wielkim futrzastym płaszczu i z twarzą umazaną popiołem straszył niegrzeczne dzieci i nakazywał bogobojność. Kto o tym dziś pamięta? Kto pamięta też, że Wigilia była kiedyś świętem „pół-ruchomym”? Ze względu na post, uroczysta wieczerza wigilijna wypadała 24 grudnia tylko wtedy, gdy 25 grudnia nie był poniedziałkiem (gdyż niedziela jako dzień Zmartwychwstania nie mogła być postna). Co kilka lat Wigilię obchodzono więc 23 grudnia, dostosowując się do kalendarza liturgicznego.
Jednak zmiany na śląskich stołach w drugiej połowie XX wieku były zdecydowanie mniej naturalne niż wszystkie poprzednie przeobrażenia. Nigdy bowiem wcześniej w historii Górnego Śląska nie zdarzyło się, aby blisko połowa mieszkańców została zmuszona do opuszczenia regionu, a luka ta wypełniona została ludnością napływową z Polski. Efekt był znanym w niemal każdym śląskim domu miszungiem i krojcowaniem tradycji. Polacy przywieźli swoje zwyczaje wigilijne, różne w zależności od regionu pochodzenia, co doprowadziło czasem do fuzji, a innym razem do wyparcia rodzimych dań. Ale z drugiej strony, kto się potrafi oprzeć pierogom...
Może Cię zainteresować:

