„Nikt nie wiedział, czego potrzeba w samej Ukrainie, ani jak i gdzie to dostarczyć. I to było nasze zadanie”. O sytuacji za wschodnią granicą pisze nasz dziennikarz

– Spakuj się i czekaj – „standardowy” telefon otrzymałem pod koniec lutego. Kilka dni i rozkaz wyjazdu. Dołączam do Zespołu Medycznego Centrum Urazowego z Sosnowca. Mamy zadanie zorganizowania transportów zaopatrzenia medycznego oraz ewakuacji chorych i rannych z objętego wojną terytorium Ukrainy – nasz dziennikarz Jacek Skorek pomaga Ukraińcom i relacjonuje, jak wygląda sytuacja za naszą wschodnią granicą.

FB/ Zespół Medyczny – Centrum Urazowe Sosnowiec
Polscy medycy pomagają Ukraińcom

Przerzut do Przemyśla, ładujemy karetki zaopatrzeniem i ruszamy do Medyki. Na granicy tłumy uchodźców zmierzają do Polski. W kierunku Ukrainy pusto. Szybka kontrola paszportów i jesteśmy na terytorium wschodnich sąsiadów. Tu poznajemy ich system graniczny. Pierwszy żołnierz wypisuje „karteczku” – na niej numer rejestracyjny auta i liczba ludzi. Kawałek dalej członek Czarnej Brygady daje swoją pieczątkę, przy kontroli paszportowej – kolejna pieczątka na „karteczku”, wreszcie wyjazd ze strefy granicznej, gdzie „karteczku” odbiera żołnierz. Paszport nie jest tak ważny jak „karteczku”. Nie masz – cofnij się do punktu pierwszego i zacznij od nowa. Z drugiej strony sznur samochodów. Ciągnie się do Lwowa. 80 kilometrów.

– Stoją tak pięć dni. Matki z dziećmi. Wiele osób porzuca samochody i idzie pieszo – mówi kolega ratownik, który przyjechał dwa dni wcześniej. – Na szczęście mają tu punkty medyczne, namioty z kawą i herbatą. Każdy może skorzystać. Lekarze i ratownicy kursują wzdłuż kolejki i pomagają.

Nikt się nie awanturuje. Panuje zadziwiający spokój i porządek. Przy granicy czują się już bezpieczni, ale naprawdę odetchną dopiero po polskiej stronie.

„Nie chodźcie do lasu, tam mogą być dywersanci”

Pierwsze zadanie to otrzymanie przepustek. Kto nie ma w widocznym miejscu przepustki, a nie jest Ukraińcem – to dywersant. Los złapanego dywersanta jest nieciekawy. Załatwiamy formalności w merostwie. Od przedstawiciela Służby Bezpieczeństwa Ukrainy otrzymujemy też kilka cennych wskazówek.

Nie chodźcie do lasu, bo mogą tam być dywersanci. No i druga rzecz – kto wychodzi z lasu – ten dywersant. O godzinie 20 obowiązuje zaciemnienie i zakaz wychodzenia z domów. Kto chodzi w nocy – ten dywersant – wyjaśnia nam przejrzyste zasady Andriej z SBU.

Przed merostwem spotykamy grupę lekarzy z Tarnowa, którzy pomagają uchodźcom czekającym w kolejce do granicy. Mogą być tylko za dnia, potem wracają do Polski. Kiedy rozmawiamy o sytuacji – zaczynają wyć syreny. Alarm powietrzny. Z megafonów płynie informacja: – Mieszkańcy, weźcie dokumenty, najpotrzebniejsze rzeczy i udajcie się do schronów. Czekajcie na dalsze instrukcje władz.

Ulice pustoszeją. Nie zostaje nikt poza nami. U Polaków syreny nie powodują paniki. Zwykle przecież wyją w ramach testu systemów alarmowania.

Co tam mówią? – pytają mnie.

Że nalot i udać się do schronów.

Poważnie?

Brzmiało poważnie.

To czemu tu stoimy?

Sytuację opanowali wolontariusze, żołnierze i służby medyczne

Od pierwszych dni po rosyjskiej agresji z Polski popłynęła rzeka pomocy dla Ukrainy. Ale jak to przy pospolitym ruszeniu – nikt nad tym nie panował. Fajnie jest zrobić zbiórkę i wysłać na granicę. Ale w początkowym okresie tony darów po prostu leżały przy przejściach granicznych. Darów nieposortowanych – od tabletek i pampersów, przez ubrania, jedzenie…Ci, którzy w odruchu serca postanowili wysyłać wszystko co może się przydać, nie wzięli pod uwagę, że na miejscu ktoś to musi posortować, podzielić, rozdysponować.

Przejść granicznych jest kilka i nikt nie był w stanie na gorąco reagować na potrzeby uchodźców. Brak organizacji na szczeblu państwowym był widoczny. Społeczeństwo rzuciło się z pomocą, która nie trafiała do potrzebujących. Po tygodniu sytuację ogarnęli wolontariusze, żołnierze i służby medyczne. Powstały szpitale polowe i miasteczka namiotowe dla uchodźców. Jedzenie, ubrania, podstawowe leki – wreszcie zaczęły trafiać tam, gdzie należy. Jednak nikt nie wiedział, czego potrzeba w samej Ukrainie, ani jak i gdzie to dostarczyć. I to było nasze zadanie. Bo jak kończyły transporty wysyłane donikąd – dowiedzieliśmy się kilka dni później.

Transporty leków do Lwowa. Są tam potrzebne

Choć karetki mamy wypchane specjalistycznymi lekami, lokalny szpitalik ich nie potrzebuje. – Nie mielibyśmy co z tym zrobić. Pytajcie we Lwowie, tam się przydadzą – mówi nam ordynator.

W Wojskowo-Medycznym Centrum Klinicznym Regionu Zachodniego pracują nasi znajomi lekarze z czasów Majdanu. Strzał w dziesiątkę. Są w dużej potrzebie, bo wkrótce do Lwowa mają zacząć trafiać ranni z frontu. Potrzebują specjalistycznego wyposażenia chirurgicznego. Samo Centrum Kliniczne może też zadysponować środki do innych szpitali bliżej obszaru walk. Dwa pełne ambulanse kierujemy na Lwów.

Droga w kierunku zachodnim zapchana uchodźcami. Na trasie co kilka kilometrów checkpointy. Każdy samochód jest kontrolowany. Ukraińcy się nie denerwują. Każdy wie, że to dla ich bezpieczeństwa. Dywersanci są wszędzie. Na szczęście karetki puszczają boczną nitką, nikt nas nie zatrzymuje, wręcz same przyjazne gesty. W samym Lwowie czekamy przed Centrum na zastępcę komendanta szpitala. Kolega postanowił zrobić kilka zdjęć zza płotu. Od razu podchodzi do nas jakaś kobieta. Zwykła mieszkanka Lwowa. – A wy kto? Dlaczego robicie zdjęcia? Jak widać, ukraiński naród jest czujny.

Leki i sprzęt znalazły odbiorcę. Od razu też kolejne zamówienia. – A respiratory możecie załatwić? Zestawy do drenażu klatki piersiowej? Wkłucia centralne? Insuliny? – pytają.

Poza sprzętem dla szpitali – najbardziej paląca potrzeba to apteczki polowe i stazy taktyczne. Okazuje się, że polski rynek już wyczyszczony, a ceny wzrosły dwukrotnie. Dobrze się zarabia na wojnie…

Subskrybuj ślązag.pl

google news icon