Katowice 1939

W 85. rocznicę wybuchu II wojny światowej: nieodkryte tajemnice września 1939 roku na Górnym Śląsku

Wrzesień 1939 roku na Śląsku nadal kryje wiele tajemnic. Wśród nich jest rzeczywista siła słynnych górnośląskich fortyfikacji, data wejścia niemieckich oddziałów regularnych do Katowic, a może zwłaszcza przebieg wydarzeń w parku Kościuszki w dniu 4 września.

1 września 1939 roku to był piątek. Dla Katowic początek wojny zwiastowały odgłosy eksplozji na leżącym wtedy na skraju miasta lotnisku Muchowiec, zbombardowanym przez niemieckie Stukasy. Kompletnie zresztą bezsensownie.

W Katowicach przebywała wtedy Clare Hollingworth. Znana angielska dziennikarka zostawiła po sobie ciekawe wspomnienia pierwszych kilkudziesięciu godzin wojny w stolicy polskiego Górnego Śląska. Ciekawe, jednak miejscami niewiarygodne. Jak chociażby słyszany rzekomo przez Angielkę już w pierwszych minutach wojny ryk silników czołgów otaczających Katowice. Jednak tego ranka w promieniu kilkudziesięciu kilometrów od Katowic nie było ani jednego niemieckiego czołgu. Co więc słyszała Hollingworth? Z brytyjskiego konsulatu u wylotu ulicy 3 Maja na plac Wolności nie jest zbyt daleko do katowickich koszar. W porannej niszy, która nastała po nalocie na Muchowiec mógł stamtąd dobiegać hałas motorów samochodowych należących do polskiego 73 pułku piechoty. Jego rdzeń stanowili piechurzy, gros zaopatrzenia zapewniały konne tabory, ale mimo tego pułk dysponował pewną liczą pojazdów mechanicznych. Zmotoryzowane było też dowództwo górnośląskiej 23 Dywizji Piechoty, również kwaterujące w Katowicach. Być może więc to z okolic ulicy Koszarowej dobiegały słyszane przez Hollingworth odgłosy pracy silników. Usłyszany przez nią hałas można tez wytłumaczyć w inny sposób jako ryk syren atakujących lotnisko na Muchowcu Stukasów

Nie dyskredytujmy jednak całkowicie świadectwa Angielki. Część występujących w nim szczegółów potwierdzają też inne źródła. Przykładowo to, co Hollingworth zasłyszała od jakiegoś napotkanego podczas wyjazdu w teren polskiego kapitana:

Nawet beton na naszych stanowiskach ogniowych nie całkiem wysechł.

Potężne fortyfikacje czy straszak na Niemców?

Miejscami była to prawda. Fortyfikacje Obszaru Warownego "Śląsk", ciągnące się kilkudziesięciokilometrowej długości łukiem wzdłuż granicy polsko-niemieckiej od okolic Piekar Śląskich po Kochłowice, rozbudowywano od kilku lat, ale dopiero w 1939 r. postanowiono je wydłużyć tak, by sięgały Brynicy na północy i poza Mikołów na południu. Latem 1939 budowa tych zewnętrznych odcinków umocnień jeszcze trwała. W wielu miejscach prace dopiero rozpoczęto, w wielu nie zostały ukończone. Część żelbetowych schronów nie nadawała się jeszcze do użytku – wciąż jeszcze mokry, parujący beton utrudniał długotrwałe przebywanie wewnątrz obiektów. Pomijając już jego słabszą wytrzymałość na ostrzał. Niejednokrotnie żołnierze nie wykorzystywali nowych schronów, woląc okopać się gdzieś w pobliżu. Albo urządzali zaimprowizowane punkty ogniowe na ich dachu.

Jak sobie też powoli zaczynamy uświadamiać,cały Obszar Warowny Śląsk stanowił słabszą niż się wydaje zaporę broniącą polskiej części Górnego Śląska przed niemieckim atakiem. Dopiero w ostatnich latach historycy dotarli do zachowanych w wojskowych archiwach dokumentów, z których wynika, iż górnośląskie schrony były stosunkowo słabo uzbrojone. Wiele z tych obiektów istnieje do dziś i niejeden z nich imponować może liczbą strzelnic dla ciężkich karabinów maszynowych, nie wspominając już o pancernych kopułach i półkopułach. Przez całe lata opisując siłę ognia tych schronów mimowolnie przyjmowano, iż na każdą strzelnice w żelbetowych ścianach przypadał jeden cekaem. Jak się okazuje, tak nie było. Karabinów maszynowych było mniej niż strzelnic. W wielu przypadkach jeden „obsługiwał” kilka z nich, po prostu przestawiano go do tej, z której miał prowadzić ogień. Mało tego. Na niektórych odcinkach OW „Śląsk” był jedynie straszakiem, z nieobsadzonymi przez załogi schronami bojowymi.

To zresztą sugerowały fakty znane już od dawna. Na przykład to, jak łatwo niemieccy dywersanci Sonderformation „Ebbinghaus” z oddziału Wilhelma Pisarskiego przeniknęli w nocy z 31 sierpnia na 1 września przez linię polskich umocnień pomiędzy Dąbrówką Wielką a Maciejkowicami w drodze do kopalni „Michał” w Michałkowicach. Na własną zresztą zgubę, jak się jeszcze 1 września miało okazać. Wzmianek o nieobsadzonych schronach jest więcej. Wśród nich szczególne miejsce zajmuje odkryta w ostatnich latach relacja podporucznika rezerwy Jerzego Wąsika. Oddajmy głos temu polskiemu oficerowi, cennemu świadkowi września 1939 na Śląsku:

W pomieszczeniach właściwie pusto. Stanowisko ogniowe karabinów ogniowych puste karabinów żadnych nie ma. Pomieszczenie dla załogi puste bez wyposażenia - żadnego inwentarza. Tak samo w innych pomieszczeniach, co do których nie orientowałem się, jakie może być ich przeznaczenie. Widać z tego, że nie zdążono jeszcze wyposażyć dopiero co ukończonych budowli. A tu lada chwila może nieprzyjaciel zaatakować naszą linię obronną a właściwie bezbronną.

Wąsik myli się jednak co do czasu ukończenia fortyfikacji, do jakich się znalazł. Położone pod Kochłowicami schrony sektora Radoszowy i samodzielnej grupy bojowej Kłodnica (a to w nich najprawdopodobniej rozmieszczono jego wycofany 1 września spod Makoszów jego pododdział) wybudowano jeszcze w 1937 r. Jako że nie tworzyły czoła polskich umocnień, wydaje się, że polscy dowódcy, żonglujący stosunkowo szczupłymi siłami w ich dyspozycji, z musu ogołocili te obiekty z obsady, kierując wyspecjalizowane załogi forteczne do bardziej zagrożonych pozycji.

Ocena rzeczywistej siły górnośląskich fortyfikacji WP (tak czy inaczej, wciąż imponujących i stanowiących część naszego historycznego dziedzictwa) czeka na swojego historyka. Ale nie jest to jedyna z nieodkrytych tajemnic września 1939 roku na Śląsku.

Kiedy Wehrmacht wszedł do Katowic?

Do niedawna, szczególnie za sprawą dokumentów z niemieckiego Federalnego Archiwum Wojskowego we Freiburgu, odnalezionych tam przez profesora Ryszarda Kaczmarka (ich liczbę poszerzył po własnej kwerendzie dziennikarz Bartosz Wieliński), a szczegółowo przeanalizowanych i opracowanych przez doktora habilitowanego Grzegorza Bębnika, wydawało się, że wreszcie precyzyjnie znamy okoliczności i chronologię wkroczenia niemieckich wojsk regularnych do Katowic. Z dokumentów 239 Dywizji Piechoty Wehrmachtu jednoznacznie wynikać miało, że ta wielka jednostka podjęła marsz z Mikołowa na Katowice 4 września 1939 rano. Tego też ranka jej żołnierze wkroczyliby na teren Katowic.

Jak odkrył kilka lat temu autor tego tekstu, rzecz przedstawiała się jednak nieco inaczej, gdyż regularne wojsko niemieckie weszło do miasta wcześniej już 3 września 1939. Byli to żołnierze Aufklärungs-Abteilung 239 – dywizyjnego oddziału rozpoznawczego. Wśród odkrytych przez prof. Kaczmarka dokumentów znajduje się rozkaz dywizyjny 239 DP na 3 września, który m.in. nakazuje Aufklärungs-Abteilung 239 skierować się z rejonu Halemby na Panewniki, a następnie prowadzić rozpoznanie na Murcki i Katowice. Tu warto dodać, iż żołnierze tej jednostki poruszali się konno, samochodami, a także na motocyklach i rowerach. Koresponduje to z innymi źródłami, np. ze zapisem w kronice panewnickiego klasztoru, w której odnotowano pojawienie się tam rowerowych zwiadowców Wehrmachtu właśnie 3 września. Panewniki były jeszcze wówczas odrębną od Katowic gminą, lecz sąsiednia Ligota od 1924 r. stanowiła ich dzielnicę. A jej mieszkaniec Edward Lipa zapamiętał, iż:

Tutaj Niemcy przyszli, ich pierwsza czujka, o godzinie 4-5 po południu. To był taki zwiad samochodem, oficerowie w towarzystwie ochrony

Z kolei autor cennego (bo opartym także na zaginionych już relacjach) opracowania „Katowice w pierwszych dniach września 1939 r.” Daniel Janiszewski wspomina o niemieckich oficerach, którzy przed północą 3 września przyjechali samochodem polowym na sam katowicki rynek. Wcześniej zaś pojawił się tam motocyklowy patrol Wehrmachtu.

Można domniemywać, że zwiadowcy 239 Dywizji Piechoty, posuwając się wzdłuż torów kolejowych prowadzących z Brynowa do centrum miasta, dotarli tego dnia nawet do opuszczonych przez Wojsko Polskie katowickich koszar.

Jak się też okazuje, nie wszystkie oddziały piechoty 239 Dywizji dopiero 4 września wyruszyły z Mikołowa. 1 pluton 14 kompanii 372 pułku piechoty dowodzony przez porucznika Kanię podszedł pod Katowice i zajął osiedle Ochojec jeszcze poprzedniego dnia.

Marszruta prowadziła przez Mikołów, Kamionkę oraz Piotrowice. Drugi pluton zabezpieczał Piotrowice od strony Katowic. Oddziały zajęły kwatery alarmowe. Ujęcie przywódcy powstańców, który następnie, przy próbie ucieczki, został zastrzelony - raportował Kania.

Tym „przywódcą powstańców” był Emil Wilczek – żołnierz Błękitnej Armii generała Hallera, uczestnik wojny polsko-bolszewickiej i trzeciego powstania śląskiego, a w 1939 r. urzędnik pocztowy. Śmiertelnie rannego, przewieziono go do szpitala w Mikołowie, gdzie zmarł.

Tego jeszcze dnia żołnierze por. Kani bądź ich koledzy z Aufklärungs-Abteilung 239 doszli jeszcze dalej, osiągając rejon dzisiejszego centrum przesiadkowego w Katowicach-Brynowie. Salomea Rząca z Ochojca tak wspomina swój powrót z Katowic do Ochojca 3 września:

Szłyśmy ulicą Kościuszki i przechodziłyśmy koło Parku. Przed wojną górną część wieży było bardzo dobrze widać z ulicy. Obie z Marysią bardzo dobrze widziałyśmy na szczycie wieży harcerzy, wydaje mi się, ze byli to chłopcy, co działo się pod wieżą, tego z ulicy nie było widać. Słyszałyśmy odgłosy strzałów, pojedynczych i serii. Zaczęłyśmy biec do domu. U szczytu parku zatrzymał nas polski żołnierz i krzyczał na nas, że dalej iść nie wolno, bo tam są Niemcy. Myśmy go nie słuchały i biegłyśmy dalej w stronę domu. W miejscu, gdzie obecnie jest pętla tramwajowa był niski lasek sosnowy czołgali się mężczyźni w obcych mundurach. Nie wiem, czy to był Wehrmacht czy Freikorps. Mieli na sobie hełmy. Oni na nas nie zwracali uwagi. Dobiegłyśmy do domu i pamiętam, że było to o 14.30. Mama płakała i powiedziała, że w Ochojcu są już Niemcy.

Czy zapuścili się dalej? Są świadectwa o przejeżdżających tego dnia koło parku Kościuszki i kierujących się do Katowic niemieckich motocyklistach, jednak nic nam nie wiadomo o tym, by byli ostrzeliwani z parku.

W powieści Kazimierza Gołby „Wieża spadochronowa” to 3 września jest dniem heroicznej, wielogodzinnej batalii stoczonej z niemiecką dywizją przez garstkę harcerzy i powstańców śląskich w parku Kościuszki, którego serce obrony stanowiła wieża spadochronowa. Jej preludium miało być ostrzelanie wyłaniającej się z Piotrowic i kierującej na Brynów zmotoryzowanej kolumny. Trzeba przyznać, że mimo iż walki w rejonie parku Kościuszki miały miejsce dzień później (o czym niżej), to akurat 3 września 1939 byłoby to zupełnie możliwe. Tyle tylko, że żadne do tej pory znane dokumenty ani relacje takiego ostrzału żołnierzy Aufklärungs-Abteilung 239 ani plutonu por. Kani nie relacjonują. W tej chwili nie znamy dowodów przemawiających za tym, by ten epizod był czym innym, niż wizją literacką pisarza.

Co wydarzyło się w parku Kościuszki?

Kreacją literacką jest też wiele innych scen tej głośnej książki, dla jednych kultowej, przez innych wyszydzanej. Są w niej wszelako sceny autentyczne, będące w istocie relacją Gołby z tego, co widział w Katowicach na własne oczy, nim opuścił je przed wkroczeniem Wehrmachtu. Do nich należą otwierające książkę sceny ucieczki z Katowic napływowej ludności polskiej w ostatnich dniach przed wojną, wyjazdu wojewody Grażyńskiego czy nocnej peregrynacji po mieście jednego z drugoplanowych bohaterów (którego wrażenia wydają się odbiciem obserwacji samego pisarza). A jednak, mimo iż Gołba chwilami ociera się o reportaż, to jednak wykorzystuje autentyczne (czy w każdym razie uważane przezeń za autentyczne) epizody jako tworzywo artystyczne. Np. scena z bohaterem idącym w miasto, by wołać „Ludu śląski, zbudź się!” ma swój historyczny wzorzec, choć wołający powstaniec nie nazywał się (oczywiście!) Wiktor Jadwiszczok, tylko – takie przynajmniej są przypuszczenia Wojtaszek Imiela. I nie skończyło się to dlań tragicznie.

Natomiast o przebiegu wypadków w parku Kościuszki pisarz wiedział już niewiele. Na dobrą sprawę nie wiemy nawet, co sprawiło, że przeniósł akcję z 4 na 3 września i na wieżę spadochronową – wszak jej miejscem początkowo uczynił gimnazjum imienia Mikołaja Kopernika przy ulicy Jagiellońskiej.

Gdyż „Wieża spadochronowa” nie była pierwszym podejściem Kazimierza Gołby do tematyki walk o Katowice w 1939 roku. Tą pierwszą próbą jest mało znana i nigdy nie wydana powieść „Dziennik Joli”, nad którą pisarz pracował jeszcze w 1944 roku, podczas okupacji, przebywając w Sosnowcu. W „Dzienniku Joli” można znaleźć więcej scen i sytuacji, które później pojawią się w fabule „Wieży spadochronowej”. Ale harcerzy na wieży spadochronowej tam nie ma! Wynikałoby z tego, że podczas okupacji pisarz w ogóle nie dysponował jeszcze wiedzą o wydarzeniach związanych z wieżą spadochronową.

Najbardziej fundamentalni krytycy powieści Kazimierza Gołby dowodzą więc, że harcerze na wieży spadochronowej są po prostu wytworem wyobraźni pisarza. Tak się jednak składa, że wydana w 1947 r. „Wieża spadochronowa”, a nawet opublikowane w 1946 r. na łamach tygodnika „Gość Niedzielny” opowiadanie „Ofiara śląskich orląt” (które w lekko zmodyfikowanej formie zostało później zaimplementowane w książkę jako jej kulminacyjny rozdział), nie były pierwszymi publikacjami, w których pojawili się harcerze na wieży spadochronowej. Otóż o harcerzach, a raczej harcerkach ktoś napisał wcześniej i... nie był to Kazimierz Gołba.

2 września 1945 roku na łamach gazety „Dziennik Zachodni” ukazał się artykuł „Wierni aż do końca... Wrześniowe żniwo śmierci w Katowicach”, zawierający taki oto fragment:

HARCERKI NA WIEŻY SPADOCHRONOWEJ
Nie wielu tylko znanym jest. fakt, że na wieży spadochronowej w Parku Kościuszki, dziś już nie istniejącej, broniło się pięć młodziutkich harcerek, które poległy w walce i których zwłoki Niemcy zrzucili z wieży, tak, jak zrzucili z dachu „drapacza chmur” przy ul. Żwirki i Wigury jednego z harcerzy.

Autor tego artykułu, mimo iż podpisujący się wprawdzie tylko skrótowcem KABE, jest łatwy do zidentyfikowania. To Kilian Bytomski, dziennikarz pracujący przed II wojną światową w redakcji dziennika „Polonia”, a w jej latach żołnierz Armii Krajowej. Bytomski był też członkiem Okręgowej Delegatury Rządu Śląsk, gdzie kierował katowickim rejonem Okręgowego Biura Oświaty i Kultury. Konspiracyjna komórka kryjąca się pod ta nazwą zajmowała się tajną oświatą. Na jej czele stał będący jednocześnie zastępcą Okręgowego Delegata Rządu Alojzy Targ. Jakie były źródła informacji Kiliana Bytomskiego? Tego wciąż nie wiemy i być może nie dowiemy się nigdy. Możliwe jednak, że to ta krótka wzmianka posłużyła za inspirację Kazimierzowi Gołbie. Albo też dostarczył mu jej właśnie Alojzy Targ, z którym się przyjaźnił. Zwłaszcza, że Targ był drugą osobą, która napisała o harcerkach na wieży spadochronowej. Jego wydana w 1936 r. książka „Śląsk w okresie okupacji” miała bronić Ślązaków przed kierowanymi pod ich adresem i potencjalnie wówczas groźnymi zarzutami zdrady i kolaboracji. Identyczny cel, tyle że realizowany przy pomocy powieści, a nie popularnego opracowania, jakim była książka Targa, przyświecał Kazimierzowi Gołbie.

Śledztwo w sprawie wieży spadochronowej? Nie było takiego

Temu ostatniemu oddać trzeba, że zadziałał racjonalnie, rzetelnie i niemal profesjonalnie. Opublikował w „Gościu Niedzielnym” ankietę z pytaniami dotyczącymi wydarzeń września 1939 w Katowicach i apelem do ewentualnych świadków, by podzielili się swoją wiedzą. Ale też wydaje się, że odzew okazał się stosunkowo nikły (w sensie wartości merytorycznej), w każdym razie jeżeli chodzi o sam park Kościuszki i wieżę spadochronową. Głównym źródłem, jakie posłużyło pisarzowi za pożywkę do stworzenia harcerskiej epopei, był najwyraźniej list Franciszka Szymiczka w odpowiedzi na ankietę. Ten zaś opisał jedynie kilka znanych mu z autopsji faktów, mających miejsce jeszcze podczas wycofywania się Wojska Polskiego z Katowic, a więc na kilkanaście godzin przed nadejściem Wehrmachtu. Jego opis walk w rejonie parku Kościuszki, których naocznym świadkiem nie był, oparty jest na artykule prasowym w ukazującej się podczas II wojny światowej w Katowicach gazecie „Kattowitzer Zeitung”. Okupacyjną lekturę Szymiczek zapamiętał słabo i jej treść przekazał Gołbie w mocno zniekształcony sposób. Ale z jego relacji pisarz wycisnął wszystko, co było możliwe. Z przekazu Szymiczka w powieści rozpoznamy całe klisze. Aczkolwiek znając ich źródło chwilami bałamutne – lepiej nie przyjmować ich za sprawdzone fakty historyczne.

Czy jednak prozaik musi się ich trzymać? Przebiegu wypadków w parku Kościuszki w ujęciu powieściopisarza nic nie potwierdza, ale też nie można tego wymagać podobnie jak nonsensem byłoby wymaganie od Henryka Sienkiewicza potwierdzenia udziału Kmicica w obronie Jasnej Góry i wysadzenia przezeń szwedzkiej kolubryny. Zarazem jednak, mimo iż wzmianek o harcerzach próżno szukać w niemieckich wojskowych dokumentach 239 Dywizji Piechoty i 3 Odcinka Straży Granicznej (są wiarygodne, zawierają mnóstwo cennych informacji i poświęcają dużo miejsca ostrzeliwaniu niemieckich żołnierzy z parku Kościuszki w ogóle, a z wieży spadochronowej w szczególności), mówi o nich cały szereg relacji świadków, przesłuchiwanych za czasów PRL przez Okręgową Komisję Badania Zbrodni Hitlerowskich w Katowicach, zaś za III RP przez Instytut Pamięci Narodowej. Tak przy okazji: IPN nigdy nie prowadził śledztwa w sprawie wieży spadochronowej. Rzeczone postępowanie Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Katowicach toczyło się „w sprawie zabójstw ludności cywilnej i jeńców wojennych popełnionych w czasie działań wojennych we wrześniu 1939 r. w Katowicach przez żołnierzy Wehrmachtu i członków Freikorpsu” (i zostało zakończone umorzeniem w 2005 r.).

Zacytujmy fragmenty dwóch z tych relacji. Pierwsza to zeznanie Pawła Szyszki, który w okolicy parku Kościuszki sam znalazł się w okolicznościach dramatycznych i osobiście dlań tragicznych (przybył tam po ciało zabitego niedaleko wylotu ulicy Barbary ojca):

Kiedy zabieraliśmy zwłoki ojca, widziałem jak harcerze na windzie opuszczali się na ziemię i uciekali w kierunku Muchowca. Cała wieża była postrzelana od kul.

Autorem drugiej jest siedmioletni w 1939 r. Alfred Dybała:

W pewnym momencie usłyszeliśmy strzały dobiegające z parku z pobliskich krzaków. Wyskoczyliśmy na drogę przy torach tramwajowych, skąd był widok na Park i ul. Kościuszki. Zobaczyłem niemieckie wojsko, prawie wszyscy leżeli, a z krzaków ktoś do nich strzelał. Oni odpowiadali ogniem z karabinów. Na chwilę się uciszyło i rozpoczął się ostrzał z wieży, to nas zaciekawiło i pobiegliśmy do parku chowając się w krzakach blisko restauracji „Zielone Oczko”. Wtedy z krzaków, z których najpierw były strzały wypadła grupka młodych ludzi z karabinami i pobiegła w kierunku wieży, chcieli się na nią dostać po schodkach. Jeden nawet doszedł do piątych schodów. Niemcy do nich zaczęli strzelać i wszystkich zabili. Potem rozmawialiśmy z chłopakami na boisku o tym i doszliśmy wspólnie do wniosku, że tych młodych mogło być sześciu lub siedmiu. Z wieży zaczęli strzelać, wojsko chciało podejść, ale im się nie udawało, poleciały z wieży chyba granaty, bo były wybuchy. Niemcy musieli się trochę wycofać. Siedzieliśmy w tych krzakach, nadchodzące wojsko niemieckie nas przeganiało, nikt nam nie robił krzywdy. Po krótkiej przerwie z dwóch stron tj. od „Zielonego Oczka” i od strony Kościuszki Niemcy zaczęli strzelać z działka przeciwpancernego. Trafili parę razy w wieżę, mało co było widać tylko dużo dymu i ognia. Po tym ostrzale przestali z wieży strzelać. Wojsko podeszło pod wieżę i kilku żołnierzy weszło po schodach na górę. Po chwili zrzucili z niej cztery ciała. Pamiętam do dziś jednego żołnierza na górze, który rozłożył ręce w geście, że już nikogo nie ma.

Zwraca brak heroizmu obrazu tak zwięźle nakreślonego przez Szyszkę wszak z wieży spadochronowej harcerze uciekają (co byłoby całkowicie zrozumiałe, skoro znalazła się pod ostrzałem artylerii przeciwpancernej). Z kolei w relacji Dybały po pierwsze króluje chaos, co paradoksalnie dodaje jej wiarygodności, po drugie zaś nie sposób dopatrzyć się w niej próby wpasowania całej opowieści w ramy ukształtowane sugestywną wizją literacką.

Wśród mnóstwa relacji w aktach śledztwa katowickiego IPN nie ma chyba nawet dwóch, które opisywałyby przebieg wydarzeń w parku Kościuszki identycznie. To jednak nie znaczy, że przesłuchiwane osoby kłamały, a jest wręcz typowe. Te same wydarzenia często są odmiennie widziane i interpretowane przez różnych ich świadków. Klasycznym przykładem są tu opisy śmierci i zmartwychwstania Chrystusa w poszczególnych ewangeliach. Bliższym zaś naszych czasów - raporty lotników o przebiegu i rezultatach walk powietrznych podczas II wojny światowej. Krańcowo nieraz się różniące, przeważnie jednak nie negują samego faktu walki.

Nie sposób orzec, które ze szczegółów tych i wielu innych świadectw odpowiadają prawdzie historycznej, a które z różnych powodów (na przykład takiego, że pamięć ludzka wyczynia rozmaite, nieprzewidywalne i niezależne od nas rzeczy, szczególnie po upływie dłuższego czasu) od niej odbiegają. IPN właściwie rozłożył ręce.

Szczegółowe ustalenie przebiegu wydarzeń w Parku Kościuszki jest niezmiernie trudne ze względu na fakt, że w ramach niniejszego śledztwa ani też wcześniej historykom i dziennikarzom nie udało się dotrzeć do bezpośrednich świadków lub też rodzin poległych, a tym samym ustalić tożsamość pokrzywdzonych czytamy w uzasadnieniu umorzenia śledztwa z 2005 r.

A jednak imponująca dokumentacja, zgromadzona w jego aktach, układa się w pewien wzorzec i pozwala zrekonstruować zasadniczą oś wydarzeń w parku Kościuszki. Pokusił się o to Grzegorz Bębnik w 2012 r.:

(...) Wieża nie była wszak odosobnionym stanowiskiem – na dole, w parku znajdowali się członkowie powstańczej samoobrony, częściowo w wykonanych w pospiechu okopach. W tym sensie osadzony na wieży karabin maszynowy stanowił jedynie wsparcie. Ponadto pozostali w parku obrońcy niekoniecznie zdawali sobie sprawę, że znajdują się na głównym kierunku uderzenia niemieckich oddziałów, w tym całej dywizji piechoty. Niewykluczone, że gotowali się do walki z Freikorpsem, w której o na pewno nie byliby bez szans. Gdy zauważyli jednak podążające ku Katowicom oddziały regularnej armii, otworzyli ogień. Dalsza część jest znana – być może niektórzy z obecnych na wieży po zauważeniu czynionych przez Niemców przygotowań do ostrzelania obiektu z armatek przeciwpancernych, zdecydowali się na ucieczkę, zjeżdżając windą, dopóki była sprawna, bądź też schodząc po schodach czy elementach konstrukcji. Jeśli na wieży ktoś pozostał, zginął najprawdopodobniej w wyniku ostrzału. Podobnie jak i ci znajdujący się wówczas w parku, którzy nie zdążyli się w porę wycofać – konkludował historyk w 2012 r.

Dr hab. Bębnik zauważa jednak nie bez racji, iż niezależnie od wszelkich historycznych ustaleń, „legenda” lub też „mit” wieży żyje już własnym życiem (2015).

Sztukasy Ju 87 nad Polską w 1939 roku

Może Cię zainteresować:

Syreny nad Katowicami. Jak 1 września 1939 roku sztukasy zaatakowały lotnisko na Muchowcu

Autor: Tomasz Borówka

01/09/2022

Wieża spadochronowa Katowice

Może Cię zainteresować:

Wieża spadochronowa w Katowicach we wrześniu 1939. Kazimierz Gołba nie był pierwszym, który o niej pisał. Poprzedził go dziennikarz śląskiej gazety

Autor: Tomasz Borówka

10/09/2022

Subskrybuj ślązag.pl

google news icon