Autorzy Książek w Obiektywie
Zbigniew Rokita

Zbigniew Rokita: Śląska historia jest bluźniercza. W przeciwieństwie do Krakowa, drze się na cały głos

Śląsk ma wyjątkowo atrakcyjną historię do opowiedzenia. Ona jest bluźniercza i wciąż mało poza regionem znana. W Polsce obowiązuje opowieść kongresówkowo-galicyjska, to nie Odra czy Kłodnica, a Wisła z domieszką Buga wyjaśniają świat. Ale w przeciwieństwie do Krakowa, Katowice czy Świony mają opowieść żywą, która się drze na cały głos - mówi Zbigniew Rokita, śląski pisarz, autor bestsellerowego "Kajś", podwójny laureat zeszłorocznej nagrody Nike.

Śląsk mistrzem świata w fusbalu, ja?
Pewnie ja. Jeszcze pracujemy nad finałem sztuki, ale nie wiem, czy oprzemy się pokusie, żeby śląski manszaft zrobił weltmajstra.

Z kim gramy w finale?
A jeśli powiem, że z Polską to dalej uznasz, że to „my” gramy?

No raczej. A co to za pomysł, ten „Weltmajster”?
Druga po „Nikaj” sztuka teatralna, którą napisałem. Wystawimy ją w Teatrze Korez, wystąpi śląski dream team – Darek Chojnacki, Basia Lubos, Mirek Neinert i Robert Talarczyk. To futurystyczna opowieść o pierwszym mundialu w dziejach, na którym Śląsk startuje jako oddzielna reprezentacja. Wszystko dzieje się w barze.

Dlaczego w barze?
Mogę powiedzieć, gdzie rozmawiamy?

To nawet trzeba powiedzieć.
Siedzimy w chorzowskim szynku „Agawa”. Pachnie piwem i piecykiem na drewno, a przy barze wiszą spodnie dresowe na sprzedaż, które sygnowane są markami, z którymi nie mają nic wspólnego. Zaraz podadzą nam fasolkę po bretońsku. Klimat wyjątkowy, a pan nie chciałeś tu siąść na wywiad.

Durś chodzę do śląskich szynków, bo tu snuje się śląska opowieść i łatwo można porozmawiać z bywalcami. Inne miejsce, gdzie to jeszcze możliwe to stadiony, ale już nie ekstraklasowe. Na stadionach i w szynkach można się czegoś o Śląsku dowiedzieć z perspektywy innej niż nosprowo-mariacka.

Jaki hymn śląskiej reprezentacji?

I co pan słyszy w tych śląskich barach?
Między innymi historie, które zainspirowały mnie do napisania tej sztuki. Siedziałem kiedyś w barze „PRL” przy Hajduckiej w Chorzowie. To jedno z tych miejsc, gdzie niby każdy siedzi osobno, ale wszyscy prędzej czy później zaczynają rozmawiać razem. Obok mnie opy oglądały w telewizji Premier League i… zupełnie nie przeszkadzało im, kto biega po boisku. Grał jakiś Everton z Tottenhamem, a chopy myślały, że to mecz Manchesteru z Arsenalem, bo pewnie tylko te zespoły kojarzyły. I byli pewni, że gra Beckham.

To „kiedyś” to 20 lat temu?
A skąd. Teraz to teraz. „Tyn Beckham już tak niy poradzi” – komentował jeden. Inny się z nim spierał. Oni byli w swoim własnym świecie, bardzo dobrze się w nim bawili, a fakty nie były im potrzebne. Być może to błaha anegdota, ale może też symbol czegoś ważniejszego – i tak traktujemy „Weltmajstrów”: jako okazję, żeby poprzez bary i fusbal powiedzieć coś więcej.

Takich miejsc znam całe mnóstwo: bar „Pianka” w Rudzie Śląskiej, bar „Gruszka” na Ostropie, bar „Mocca” w Katowicach. Nie wymienię ich wszystkich, bo zaczniecie tam chodzić i się stracą. W moim osiedlowym barze „Duet” na Zawodziu czuć czeską hospodą najbardziej z wszystkich knajp, jakie poznałem w aglomeracji, a znam ich stanowczo za dużo. Tworzy się tam zawodziańskie „community”, ludzie się kojarzą, rozmawiają – jak te dwie omy, które wpadają poklachać przy piwie czy to małżeństwo, które czasem kupi sobie halbka i pijąc ją pół wieczoru gra w kości.

I gdzie w tym jest „Weltmajster”?
„Weltmajster” jak wszystko co piszę jest o umowności rzeczy. O tym, że na moim Zawodziu ludzie kibicują za Gieksą, na Szopienicach za Ruchem, a za rzeką za Zagłębiem nie dlatego, że tak chcą, ale dlatego że tak potoczyły losy tej planety, że Szopki są niebieskie itd. Tożsamości kibicowskie są umowne i przypadkowe tak samo jak narodowości i tuzin innych identyfikacji, za które ludzie potrafią się zabijać. Widzę to po sobie – nic nigdy nie miałem do Ruchu, nawet parę razy pojechałem na ich mecz, ale odkąd zamieszkałem na Zawodziu to mury się do mnie wydzierają tak głośno, że coraz bardziej konturuje mi się mój stosunek do Ruchu. To proste, głupie i – w granicach rozsądku – cool.

Mistrzostwo świata dla reprezentacji Śląska to coś jak „Autonomia 2020”, tylko bez podania konkretnej daty.
Ale ja podaję datę. Mundial 2050 (na stół „Agawy" wjeżdża akurat fasolka – przyp. aut.). Zresztą, czy piłkarska reprezentacja Śląska to coś nadzwyczajnego? Są reprezentacje niepaństwowe. Gibraltar, Wyspy Owcze, Szkocja, Walia itd.

Śląsk ma swoją reprezentację piłkarską, więc musiałby mieć też hymn. Jakiś pomysł?
Jestem otwarty.

„Ein, zwei, drei. Boże coś Polskę”?
Ale czy musiałby być hymn? Reprezentacja Hiszpanii ma samą melodię, bez słów. A poważnie: fusbal nie jest aż tak ważny, żeby poświęcać mu całą sztukę. To pretekst do opowiedzenia o poważniejszych sprawach: o narodzie, debacie publicznej…

Zacząłem właśnie prowadzić podcast (pierwszy odcinek będzie w maju) o związkach piłki nożnej i polityki. W każdym odcinku będzie słowo wstępne: „Nie wiem, kto wygrał Ligę Mistrzów, wciąż nie mogę zapamiętać, jak teraz nazywa się Puchar UEFA i dlatego postanowiłem opowiadać o futbolu”. Jak się na czymś nie znasz, czasem możesz zauważyć więcej niż eksperci, bo im za dużo pary schodzi na rozkminianie, który zespół lepiej wykonuje stałe fragmenty gry.

Bardziej rzeczpospolici dzięki Ukraińcom i Ślązakom

Piłka nożna to dziś ryzykowny temat. FIFA wykluczyła Rosję z rozgrywek, ale bardzo się nie cieszyła.
FIFA niewiele Rosji zrobiła – najpierw zawiesiła tymczasowo reprezentację i kluby, a na ostatnim kongresie zamiast chociaż zawiesić ją w prawach członka, uznała ruszczyznę za oficjalny język organizacji. Ale mnie wielka piłka mało obchodzi.

A propos tego, co na wschodzie. Jak Śląsk zmieni Ukraina i Ukraińcy?
Zmienią. I nie chodzi tylko o wojnę, bo tysiące Ukraińców mieszkało i pracowało na Śląsku od lat. To też amortyzuje szok związany z wielką migracją.

Wyobraża pan sobie, że Ukraińcy będą się silezjanizować?
Naskórkowo i anegdotycznie to już się dzieje. Parę razy słyszałem o ukraińskich budowlańcach, którzy przyjechawszy na Śląsk i musząc porozumiewać się z majstrami nauczyli się, że zamiast polsko-ukraińskiego „tak” należy odpowiadać „ja”.

Rosnąca od lat obecność Ukraińców – ale też Białorusinów – w Polsce to świadectwo normalności. Wyjątkowy na tle historii Polski było raczej powojnie, gdy najbardziej w dziejach Polska zbliżyła się do monoetniczności. Teraz się to zmienia – tak za sprawą migracji, jak i poprzez upodmiotowianie się choćby Ślązaków. Dzięki Ukraińcom czy Ślązakom będziemy w końcu trochę bardziej „rzeczpospolici”.

A kiedy się to skończy? Wojna.
Być może potrwa latami, ale to co wiemy, a co nie było pewne dwa miesiące temu to to, że Ukraina przetrwa i w sensie duchowym i tożsamościowym jest silniejsza niż kiedykolwiek. Rosja nie jest w stanie wygrać tej wojny. Zresztą, w „Weltmajstrach” opowiadamy o „wielkiej wojnie dnieprzańskiej”, w wyniku której Plac Czerwony w Moskwie zmienia nazwę na „Plac Żółto-Niebieski”.

Gol Poldiego więcej niż tysiąc petycji

Co pan sądzi o definicji „dumnego Śląska”, którą sformułował niedawno Robert Talarczyk? Mówił o„Śląsku dumnym jak Irlandia Irlandczyków”.
Duma czy przynajmniej brak wstydu to sprawa kluczowa. Zanim nas uznają, musimy uznać samych siebie. Ważna jest jednak również presja, by Warszawa uznała śląski język i mniejszość. Autonomia mnie mało interesuje, może nawet lepiej, że jej nie ma.

I co wtedy, gdy Warszawa to zrobi?
Z jednej strony dostaniemy spore fundusze na nauczanie śląszczyzny, ale z drugiej może dojść do katastrofy – bo czy znajdą się chętni do uczenia się i zdolni do nauczania? Może okazać się, że król jest nagi lub że ma kuse galotki. Taka nauka oczywiście musiałaby być dobrowolna, bo Ślązacy są mniejszością na Śląsku i nie można nikomu – nawet im samym – narzucać obowiązku nauki śląszczyzny. Ważnym jest dla mnie dbanie o atrakcyjność śląskości, bo kolejny świetny spektakl czy gol Poldiego więcej zrobi dla języka śląskiego niż tysiąc petycji.

Ale ta atrakcyjność nie wynika z tego, czy będziemy uczyć dzieci godki w szkole, tylko czy dorośli są w stanie opowiadać tu naszą opowieść.
No jasne. I to już się dzieje: to Robert Talarczyk i Szczepan Twardoch w „Byku”, To Miuosh i zespół Śląsk w „Pieśniach współczesnych”, to widowisko „Rasa. Pieśni antracytu”, które jako pierwsze pokazało mi, że górnictwo może być atrakcyjną opowieścią i zamiast burzyć stare symbole, lepiej je reinterpretować.

Dlaczego literatura stała się dziś najważniejszym głosem Śląska? Kiedyś byli to filmowcy, muzycy, nawet malarze. Czemu teraz literaci?
Śląsk ma wyjątkowo atrakcyjną historię do opowiedzenia. Ona jest bluźniercza i wciąż mało poza regionem znana. W Polsce obowiązuje opowieść kongresówkowo-galicyjska, to nie Odra czy Kłodnica, a Wisła z domieszką Buga wyjaśniają świat. Ale w przeciwieństwie do Krakowa, Katowice czy Świony mają opowieść żywą, która się drze na cały głos. Żyjący w dużej mierze z napiwków Kraków snuje opowieść martwą, o smoku wawelskim, Szwejku, Jagiellonach… Mieszkając w Krakowie kilkanaście lat nie znalazłem w tej perspektywie wiele ciekawego – poza wyjątkami jak Radek Rad czy Ziemek Szczerek, którzy próbują wskrzeszać Galicję.

Ale film Śląska nie opowiada, za to opowiada literatura. Pytałem dlaczego.
Pan spojrzy na moje rodzinne Gliwice. Tam przez całe powojnie mamy nienaturalną nadreprezentację znakomitej literatury. To Różewicz, Kornhauser, Zagajewski, ale i Siwczyk, Rydet, Chmielarz czy orbitujący wokół Gliwic Twardoch.

Zapomniał pan o sobie. Rokita też chyba z Gliwic.
O sobie mam mówić?

Ja już powiedziałem.
Tak czy inaczej: ci gliwiczanie i gliwiczanki w parę dekad napisali literaturę, która wystarczyłaby dla niewielkiego państwa, a część z nich wymieniano wśród kandydatów do najważniejszych literackich nagród na tej planecie. I dlaczego to się stało? Przypadkiem. Albo uciekali do Gliwic przed Polską, albo ich ta Polska tam zsyłała, albo się tam przypadkiem rodzili. Z kolei stołeczne Katowice mają znacznie uboższą scenę literacką niż prowincjonalne, politechniczne Gliwice.

Jak silna musi być kultura śląska, skoro generał Zawadzki musiał o niej coś k… powiedzieć?

Jak silna musi być śląska kultura...

W Katowicach jest z kolei teatr, dzięki któremu nastała „śląska wiosna”.
Bez wątpienia. Talarczyk zrewolucjonizował mówienie o Śląsku, wprowadził śląszczyznę do przestrzeni publicznej i stworzył miejsce przyjazne – dziś Teatr Śląski jest najważniejszą platformą współpracy śląskiej inteligencji.

I cieszy mnie, że ta rewolucja śląska rozlała się poza Śląsk – poprzez kino, potem literaturę i malarstwo, teraz teatr właśnie. „Byk” jest dziś wystawiany w tym wielkim fallicznym budynku w środku Polski jako pierwszy spektakl po śląsku, który trafił do stałego repertuaru teatru poza naszym regionem. I to nie na prowincję, nie do Kielc czy Legnicy, ale od razu do Teatru Studio w Pałacu Kultury. Warszawa wzięła „Byka” nie po to, żeby się pośmiać ze śląskich wiców, tylko dlatego, że jest to świetna sztuka.

To są elementy czegoś większego, tylko ja jeszcze nie jestem w stanie tego dojrzeć. Nie potrafię zobaczyć kultury śląskiej w jej całej okazałości.

Chciałby pan, żeby ktoś połączył Kutza, Skrzeka i Erwina Sówkę?
Tak. W śląskich księgarniach leżą te wszystkie tomy z historią kultury angielskiej, francuskiej czy japońskiej, a nikt nigdy nie spróbował podejść w podobny sposób do kultury śląskiej. I nie chodzi mi o tysiącstronnicowe kolubryny o Roździeńskim i Morcinku, których nikt nie przeczyta. Najlepiej gdyby ktoś wziął na warsztat ostatnie dwadzieścia lat, niech będzie od premiery korezowego „Cholonka” z 2004 roku. Niech ktoś napisze sto stron pięknego eseju, w którym połączy te wszystkie niteczki.

Był taki, który mówił, że „śląska to może być kiełbasa”. Trochę upłynęło od „śląska to może być kiełbasa” do „opowieści atrakcyjniejszej niż większość kultur na świecie”.
Mówił tak Aleksander Zawadzki i bardzo dobrze, że tak mówił. Do kultury możesz odnieść się na trzy sposoby: afirmować, negować albo ignorować. Jeśli komunistyczny generał uznał za potrzebne odnieść się do wartości kultury śląskiej to znaczy, że się o nią potykał, że ona mimo wszystko była dla niego punktem odniesienia. Pozwoli pan, że przesadzę, ale przesadzę ładnie: jak silna musi być kultura śląska, skoro generał Zawadzki musiał o niej coś k… powiedzieć?

Zagłębiacy kontra najwięksi nacjonaliści

Jeśli Katowice i Sosnowiec, a wraz z nimi Metropolia, dostaną tytuł Europejskiej Stolicy Kultury to też dzięki panu.
Pan nie żartuje. ESK dla Katowic, Sosnowca i całej Metropolii to będzie tak naprawdę sukces jednego miasta, w którym obaj mieszkamy. Moje miasto zaczyna się na Ostropie, a kończy się gdzieś w Dąbrowie Górniczej, a czasem w Zawierciu. Bardzo kibicuję ESK dla Śląska, choć przykład roku 2016 pokazał, że nie dostając tego tytułu można zyskać więcej niż miasto, które go dostało.

Ale przy tej okazji mam też obawy i nadzieję, że wspólne przedsięwzięcie śląsko-zagłębiowskie nie będzie wyłącznie ugrzecznioną próbą szukania wspólnego mianownika. Bo wartość Śląska i Zagłębia jest w inności, a nie w udawanej jedności. Mamy inną historię, w dużej mierze różną teraźniejszość i każdy musi ją opowiedzieć po swojemu. Zagłębie dziś samo szuka pomysłu na narrację o sobie i Śląsk jest w Sosnowcu potrzebny jako punkt odniesienia. Kultury zawsze tworzą się w opozycji do czegoś. Pamięta pan, co Michał Smolorz pisał o Ślązakach w latach 50-60?

Że nie wiadomo było, czy jeszcze istnieją?
Tak, ponieważ Niemcy jako namacalny punkt odniesienia zniknęły i istniało zagrożenie, że śląskość się w polskości rozpuści. Dlatego Śląsk jest dla Zagłębia błogosławieństwem, dzięki któremu Zagłębie może się po swojemu konturować, bo od czego miałoby się odbić? Od Kielc? Opowiadam to trochę w „Nikaj”: w sztuce Ziemianie 10 tys. lat temu podstępem pokonali Zagłębiaków i od tego czasu nasza planeta nazywa się Ziemią, a nie Zagłębiem.

Lol.
10 tys. lat temu Ziemianie rzucili Zagłębiaków na żer największych nacjonalistów na planecie, czyli Ślązaków.

LOL!
Zapłakany bohater sztuki krzyczy, że Ślązacy chcieli Zagłębiaków zsilezjanizować. „Z Zagórza na Środulę kazali nam jeździć tramwajami śląskimi. Z Sosnowca do Dąbrowy kolejami śląskimi. Leczyć się w kasie chorych śląskiej, żyć w województwie śląskim. Nawet należne nam rejestracje na samochodach w Sosnowcu zabrali!” – mówi.

A kiedy napisze pan jakąś książkę?
Już napisałem. Pan czytał?

Czytał. Ale pan nie chce, żeby Zbigniew Rokita był jak ci goście od Makareny: artystą jednego przeboju.
Piszę nową książkę. Wyjdzie w roku 2024, może w 2025. Ja piszę bardzo długo, w między czasie robię kilka innych projektów: podcast o sporcie, szkicuję kolejną już sztukę teatralną, jakąś prozę o Śląsku, trochę do gazet o Wschodzie. Książka będzie spojrzeniem na Polskę z nieoczywistej perspektywy, z punktu widzenia jednego z jej regionów. Ale nie poprzez Górny Śląsk. Napiszę z takiej perspektywy, że być może będzie z niej widać i Śląsk, i całą Polskę.

Robert Talarczyk

"Mnie tępe Ślonzoki wkur… najmocniej. Że godajom ino po ślonsku i nie chcą się uczyć" - Robert Talarczyk o "Byku", dumie i Śląsku

Subskrybuj ślązag.pl

google news icon