Tekst Aleksandry E. Banot* publikujemy w ŚLĄZAGU w ramach współpracy z kolektywem kobiecym "Każda jest ważna".
Od lat mam niezmienne poczucie, że na uprawianie nauki jest najmniej czasu, podczas gdy w różnych formach oceniania, jakim podlegają pracownicy uczelni pełniący obowiązki dydaktyczne i badawcze stoi ona na pierwszym miejscu. Narzekania na jakość polskiej nauki mnie nie dziwią – dziwi mnie, że w ogóle jesteśmy w stanie się nią zajmować, nieraz na dobrym i bardzo dobrym poziomie (w humanistyce, innych dziedzin nie podejmuję się oceniać). Myślę tutaj przede wszystkim o kobietach – o własnych doświadczeniach i obserwacjach środowiska. Przypuszczam, że moje spostrzeżenia dotyczą także wielu mężczyzn.
Rozpocznę od wymienienia zadań i obowiązków, z którymi się mierzyłam w mijającym z dniem 30 września roku akademickim 2024/2025. Często można usłyszeć wypowiedzi o pierwszeństwie dydaktyki (a nie nauki) nad innymi zadaniami, dlatego najpierw opiszę obowiązki wykładowczyni i promotorki.
- Dydaktyka – swoje pensum profesorki uczelni zrealizowałam już w pierwszym, zimowym semestrze – miałam nawet piętnaście nadgodzin (nieoczekiwane zastępstwo). Z jednej strony daje to dodatkowy zarobek oraz poczucie bezpieczeństwa – są uczelnie, na których trudno zapewnić pracownicom i pracownikom wymaganą ustawowo liczbę zajęć dydaktycznych. Z drugiej – mniej czasu na inne zadania. O tym, jak prowadzi się wykłady w niektórych grupach konkurując z internetowymi treściami studenckich smartfonów nie będę pisać.
- Prowadzenie prac dyplomowych na studiach licencjackich i magisterskich poza seminarium – w minionym roku tylko jedna. Takich zaangażowanych i zorganizowanych studentek życzę wszystkim akademiczkom i akademikom.
- Promotorstwo doktoratów – drugi rok z rzędu kolejna doktorantka finalizuje pracę nad rozprawą. Ostatnie Święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok spędziłam – poza wspólnym z rodziną sprzątaniem i gotowaniem – na lekturze dysertacji. Jedne z wcześniejszych – na pisaniu książki habilitacyjnej.
- Zarządzanie kryzysem w jednej z grup studenckich – doprowadziło to do stanu, w którym co najmniej kilka pracownic wymagało konsultacji psychologicznej.
- Przygotowanie dwóch wniosków o staże zagraniczne – miałam co prawda wzorce z poprzednich lat, ale zmagania ze złymi systemami informatycznymi potrafią zabrać sporo czasu, a jeszcze więcej nerwów (kiedy nie chce się wgrać najważniejszy, przygotowany zgodnie z instrukcją, dokument).
- Realizacja dwutygodniowego stażu naukowego w Czechach.
- Praca w ministerialnym Zespole do spraw opracowania założeń do nowej ewaluacji jakości działalności naukowej – przyszła nieoczekiwanie, ale takich propozycji się nie odrzuca. Doświadczenie bezcenne, choć MNiSW mogło pomyśleć choćby o symbolicznym wynagrodzeniu dla członkiń i członków.
- Przygotowanie pięciu recenzji obszernych artykułów naukowych dla czasopism – prestiżowym pismom się nie odmawia, zwłaszcza gdy się pracuje na regionalnym albo prowincjonalnym – jak chcieliby niektórzy – uniwersytecie. W tym roku ominęła mnie recenzja doktoratu, a zwłaszcza dorobku habilitacyjnego, co jest niewyobrażalną pracą.
- Praca nad dwoma artykułami po uwagach recenzentów – jeden z nich miał cztery (!) recenzje; to jakby napisać nowy tekst.
- Dwa, pisane równolegle, a odmienne tematycznie, referaty na konferencje.
- Praca nad książką po recenzji i korekty kolejnych redakcyjnych szczotek.
- Korekty autorskie kilku artykułów naukowych.
- Praca nad tzw. opisem wpływu (który jest powiązany z popularyzacją własnej działalności naukowej) w związku z kończącym się okresem ewaluacji nauki w danej dyscyplinie. Oprócz przygotowania odpowiedniego dokumentu – zostawiłam to sobie na „wakacje” – wymaga ona organizacji i udziału w spotkaniach pozauniwersyteckich, na przykład poprowadzenia wykładów otwartych czy warsztatów dla uczniów i nauczycieli.
- Zarządzanie wyjazdami na delegacje i konferencje: kupowanie biletów wszelkiego rodzaju, rezerwacje noclegów, wypełnianie stosownych formularzy itp.
- Udział w egzaminie certyfikatowym z języka polskiego jako obcego i najbardziej absorbujące – poprawianie tzw. pisania.
- Prace w kilku komisjach uczelnianych – niezbyt angażujące.
- Udział w posiedzeniach rady dyscypliny, w tym w trzech obronach doktorskich, w zebraniach katedry, itp.
Wraz z rozpoczęciem „wakacji” zajęłam się pisaniem dwóch nowych artykułów naukowych, przygotowaniem dokumentów powiązanych z kolejnym awansem (tuż po wyborach prezydenckich analizowałam warunki awansu na uczelni zagranicznej – niestety, nie spełniam wszystkich) i dokumentów grantowych, bo pomysł czeka na realizację od roku, a odkładałam go już chyba dwa razy. Obawiam się jednak, że zostanie przesunięty na emeryturę.
Minione „wakacje” także obfitowały w pracę naukową – to czas, w którym naukę można postawić na pierwszym miejscu, a liczba zadań, nad którymi pracuje się równolegle zmniejsza się z kilkunastu do kilku.
Szczęśliwie obyło się w mijającym roku akademickim bez większych zadań administracyjnych związanych na przykład z przygotowaniem nowych programów nauczania (jak w 2018/2019 roku, co kosztowało mnie i koleżankę dużo zdrowia) czy z akredytacją kierunku dotyczącą oceny jakości dydaktyki albo nowym systemem informatycznym USOS – w roku 2021/2022 pożarło mi połowę semestralnego tzw. urlopu badawczego (!). Na większych uczelniach jest zapewne lepiej ze względu na statystycznie większą liczbę rąk i głów do pracy.
Oczywiście można nie robić (kolejnego) awansu – ustawowy wymóg został zniesiony. Praca na uczelni jest jednak silnie powiązana ze zdobywaniem stopni naukowych. Można nie starać się o zagraniczne staże, ale jak w takim razie wykazać się współpracą międzynarodową?. Można nie pisać wniosków o granty, jednak kryterium drugie w ewaluacji dyscypliny naukowej, którą się reprezentuje, dotyczy właśnie tego. Realizować minimalną liczbę zajęć, co je trudne, gdy okazuje się, że ktoś idzie na dłuższe zwolnienie lekarskie bądź urlop rodzicielski, a także obowiązków naukowych (a punkty?). Odmawiać realizacji zadań – nie mam takich cech osobowości, które pozwoliłyby mi patrzeć spokojnie, jak koleżanka dostaje wtedy więcej pracy. Sabotować powierzone do realizacji zadania – nie umiem. Uciekać na chorobowe – w tej sytuacji warto pamiętać, że może się to skończyć podwójną karą finansową – obniżenie pensji o 20% i odjęcie odpowiedniej ilości godzin z pensum, chyba że się L4 odpracuje (!). Nie rozumiem, dlaczego nikt nie oponuje przeciwko temu – przecież odpracowywanie zwolnień jest niezgodne z kodeksem pracy. I tylko ja zostaję „dyżurną histeryczką”.
Nie chodzi mi o narzekanie, ale o urealnienie – często idealizowanych – wyobrażeń dotyczącej kariery akademickiej. (Na pewno jednak wymagałoby to bardziej szczegółowych opisów i wyjaśnień dotyczących na przykład zasad ewaluacji dyscypliny naukowej czy akredytacji kierunku albo czasochłonnego procesu prowadzenia badań i powstawania rzetelnych publikacji naukowych).
Usłyszałam kiedyś, że pracując na uniwersytecie, można byłoby spędzać każde trzy miesiące w roku zagranicą. Nawet praca zdalna nie rozwiąże wszystkiego, a pozostaje jeszcze kwestia utrzymania się.
Gdybym miała wymienić zalety, wskazałabym właśnie przyzwoite – w moim subiektywnym odczuciu – zarobki po ponad dwudziestu latach pracy na dość wysokim stanowisku; lepiej jednak nie mieć na utrzymaniu dzieci ani kredytu. Dalej – nienormowany czas pracy, który pozwala załatwić wiele życiowych spraw (urzędy, wizyty lekarskie itp.) bez konieczności brania wolnego dnia. Ma on jednak tę wadę, że z pracy nie wychodzi się praktycznie nigdy, chyba że wyjedzie się na zagraniczny urlop (wtedy jest on realny), choć nieraz na tym urlopie zadania upominają się o realizację z konsekwencją godną wyższej sprawy. Wreszcie bezcenna pomoc ze strony sekretarki katedry i wsparcie wielu koleżanek i kolegów ze środowiska, dwie trzy osoby, z którymi współpraca – w szczególności ta administracyjna – bywa przyjemnością.
Wiele można byłoby zmienić, gdyby pracownice (i pracownicy) nie pozwalali sobie narzucać niektórych zadań, zwłaszcza biurokratycznych. Gdyby wprowadzić zmiany w funkcjonowaniu wewnątrz danej uczelni, poprawić zarządzanie na różnych szczeblach i wziąć pod uwagę wszystkie osoby tworzące akademicką wspólnotę. Byłoby trzeba jednak przestać myśleć o uniwersytecie jako o feudalnej korporacji, czasem także o własnym ego.
Aleksandra Banot:
Urodzona w Cieszynie literaturoznawczyni i psycholożka, absolwentka Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach, profesorka nadzwyczajna w Katedrze Polonistyki Uniwersytetu Bielsko-Bialskiego, profesorka wizytująca w Katedrach Slawistyki Uniwersytetu Ostrawskiego oraz Uniwersytetu Palackiego w Ołomuńcu.
Autorka książek naukowych poświęconych twórczości Elizy Orzeszkowej i Marii Kuncewiczowej. Ostatnio wydała „Autorki naszych lektur. Portrety polskich pisarek XIX i XX wieku” (Katowice 2025).
Od prawie dwudziestu lat zaangażowana w feministyczną działalność społeczną i polityczną – współorganizowała m.in. Śląskie Manify, współpracowała z Kongresem Kobiet, Krytyką Polityczną (Świetlicą w Cieszynie) oraz Stowarzyszeniem Tęczówka, a obecnie z ruchem Każda jest ważna.