Bez wątpienia najważniejszą cezurą w śląskim teatrze ostatnich stu lat stało się wystawienie Cholonka w Teatrze Korez. Był to, mimo wszystkich opisanych do tej pory prób, projekt odważny. Nie wytworzył się przecież jeszcze kod teatralny, poprzez który artysta trafiłby do lokalnej publiczności, bo śląskość kojarzyła się niemal wyłącznie z serialem, komedią, kabaretem109. W tym kontekście sięgnięcie po groteskowy, sarkastyczny tekst powieści Janoscha zapowiadało się jako kulminacja tego komediowego nurtu. Tymczasem przedstawienie Mirosława Neinerta i Roberta Talarczyka stało się nowym początkiem scenicznej opowieści tożsamościowej w śląskim teatrze. Bohaterami tej sztuki byli Ślązacy, których publiczność potraktowała jako postacie z krwi i kości. Tak jakby Robert Talarczyk i Mirosław Neinert, chcieli pójść drogą Eurypidesa i pokazywać swoich bohaterów, jakimi są.
Czas akcji powieści pokrywa się mniej więcej z pierwszym etapem życia Horsta Eckerta, urodzonego w Zabrzu w 1931 roku, a wysiedlonego stamtąd w 1945 roku, i z okresem panowania nazistów w tej części Górnego Śląska, która po 1922 roku pozostała w Niemczech. Żywiołem Janoschowej narracji – wynikającej i z pogodniejszych wspomnień „kraju lat dziecinnych”, i z traum wywołanych jego utratą – jest specyficzna gawędowość: „W tych z pozoru naiwnych, szpaśnych opowieściach kryje się być może jakaś materia autobiograficzna, kreująca Górny Śląsk jako «krainę skazu», jednak jest ona stworzona przede wszystkim przez literaturę. Jest «przeczytana» przez Janoscha, i to nie tylko w tematycznym ograniczeniu do górnośląskiego skrawka Ziemi”. Dla Horsta Eckerta wydobycie tej autobiograficznej historii z zablokowanej pamięci było – jak dla wielu Górnoślązaków – bolesnym doświadczeniem, ale koniecznym doświadczeniem terapeutycznym.
Dzieciństwo było najgorszym okresem w moim życiu. Musiałem te swoje przeżycia i cały ten magazyn w głowie zagłuszyć alkoholem, usunąć, by pozostałe komórki w głowie przejęły myślenie. Potrzebowałem dużo czasu, aby to zrozumieć. (…) To, co się potem samo zapisało na mojej maszynie do pisania, było książką. Myślę, że jakiś duch albo Bóg pisał moje książki za mnie.
W scenicznej adaptacji nie zrezygnowano z sowizdrzalskich opowieści, ale osadzono je w lirycznych ramach – kpiarski ton nie odbierał opisywanemu światu tragizmu. Te trafnie wyważone estetyczne proporcje, brawurowa gra aktorska, a przede wszystkim pokazanie pełnej historii Ślązaków w XX wieku legły u podstaw niesłychanej popularności tej inscenizacji granej nieprzerwanie od 2004 roku. Zachwycała się Inga Niedzielska:
„Cholonek” jest zbudowany prostymi, a jednocześnie wzruszającymi środkami, bo składają się na niego ocalone z zapomnienia i jednocześnie pielęgnowane w pamięci „składniki” Śląska. Mamy więc gwarę, którą aktorzy posługują się biegle, charakterystycznie akcentując „Jezuuuu”, czy wyrazy niedowierzania i podziwu. […] Nawet scenografia ze stołem, krzesłami, kredensem, który odwracany, obracany, rozsuwany, spełnia wszelkie funkcje, służą utrzymaniu wrażenia prostoty i czytelności świata, który odszedł.
Treść sztuki – losy śląskiej rodziny na tle ważnych społeczno-politycznych przemian, charakterystyczna scenografia przywodząca na myśl wyposażenie familokowej izby, swojskie przyśpiewki, tragikomiczna konwencja opowiadania i oczywiście wypowiadane po śląsku kwestie – stały się kamieniem węgielnym, na którym budowano późniejsze realizacje.
Przedstawienie Talarczyka, choć wywodzi się z prozy Janoscha, szuka nowych językowych trajektorii. Pokażmy to na jednym tylko przykładzie. W spektaklu wybrzmiewa, nieomal refrenicznie: Jo sie to wszystko wyforsztelowoł. W powieści nie pojawia się jednak to zdanie, które znają teatralni widzowie. Nie zostało ono także użyte w tekście adaptacji – a powstało w czasie prób do spektaklu i stało się jego swoistym leitmotivem, życiowym mottem Cholonka. Wynika ono jednak z ducha tekstu Horsta Eckerta, gdzie podobne zdanie brzmi jednak bardziej złowieszczo: „Ich hab schon so schlau kalkuliert (…)”. To przełomowe przedstawienie nie jest bynajmniej bezkrytyczną pochwałą śląskiej tożsamości – nie tylko bawi i wzrusza, ale i bywa bardzo dotkliwe. Odbiorca tego przekazu zanurzył się jednak w żywiole komediowym i w aurze „prostoty i czytelności świata, który odszedł”. Czyżby obie strony – wykonawcy i publiczność – nie były w dalszym ciągu gotowe na wysłuchanie tej trudnej śląskiej spowiedzi, jaką Janosch w Cholonku zawarł? Gdyby tak było, to serię następujących po tej premierze spektakli należałoby uznać za przejawy przymusu, czy wręcz natręctwa powtarzania tych samych wypieranych motywów: współpracy z hitlerowcami, wzbogacania się kosztem eksterminowanych Żydów, ambiwalentnej postawy wobec Sowietów czy szerzej: pijaństwa, bigoterii, soroństwa…
O, Jezu! Ja też bym chciał Cholonka!
Rozmowa z Mirosławem Neinertem, dyrektorem Teatru Korez
Przecież przed premierą Cholonka
(2004) Korez był teatrem Schaefferowskim i nagle pojawia się
Janosch. To jednak był inny teatralny klimat…
Jak Schaeffer, Mrożek i Ionesco, to
potem i Cholonek Janoscha. Zdecydowanie groteskowy.132
No tak… Do tej klasyki śląska
porcja groteski…
Jednak jakby się zgadzało, prawda? A
poza tym ja uważałem, że teatr powinien dla nas być przede
wszystkim zabawą. Dopóki mi to sprawia frajdę, to chętnie próbuję
różnych gatunków teatralnych. Robiliśmy przecież dwa spektakle
śpiewane w teatrze, wystawiliśmy komedię kryminalną, więc to
daje taki fajny flow. I pewnego razu pomyśleliśmy z Robertem
Talarczykiem o Cholonku i powiedzieliśmy: „Tak. Zróbmy to!”.
Właśnie o to chcę zapytać. Bo kiedy
się śledzi historię powstawania śląskich spektakli, to się
widzi, że Cholonek powstał w okresie, gdy się nie opowiadało
naszych historii w teatrze. Wówczas jedynym kontekstem był chyba
tylko serial Święta wojna, historia, która wówczas pokazywała
Ślązaków w skali ponadregionalnej.
To opowieść wprawdzie trochę
tandetna, ale nie odbierajmy jej tego, co wtedy wnosiła, bo
przecież nie można jej potępić zupełnie – ludzie różne mają
upodobania.
Ale przygotowywaliście Cholonka tak,
by był odpowiedzią na losy Bercika?
Nie… Może trochę, gdzieś na
trzecim planie.
Bo tak mówili Grażyna Bułka i Robert
Talarczyk.
Oczywiście, bo nas irytowało, że ta
opowieść jest taka krupniokowa. Ale to się wzięło i z egoizmu.
Zapytaliśmy się z Robertem, co chcielibyśmy teraz na scenie
pokazać. On mówi: „Ja bym chciał Cholonka”, a ja mu na to „O,
Jezu! Ja też bym chciał Cholonka”. To była dla nas zaczytana
książka. Umierałem ze śmiechu, ile razy to czytałem… No i
powiedzieliśmy sobie, że to robimy. Ale w teatrze – tak jak w
innej dziedzinie – najpierw mówi się, że robimy, a potem odkłada
się to w jakieś bliżej nieokreślone miejsce. I nagle się
dowiedzieliśmy, że mają to robić w Teatrze Śląskim. W dodatku
adaptację miał robić sam Henryk Waniek. Od razu wzięliśmy się
ostro do roboty, zrobiliśmy casting, próbę, powiadomiliśmy prasę…
Nie wiadomo, jakby to u nich wyszło, ale dla nas był to
przyspieszacz zdecydowany. Myśmy wykonali te ruchy przed wakacjami,
bo premiera była w październiku. A jeszcze ze Scenariuszem
Schaeffera wyjechaliśmy do Stanów i tam siedzieliśmy chyba ze trzy
tygodnie… I zaraz po powrocie robiliśmy próby, codziennie; bardzo
sprawnie to szło. Choć ciągle dręczyła nas myśl, że Ślązacy
są tutaj odrażający, brudni i źli. I na początku były takie
głosy: Nie, Ślonzoki takie nie są. Tukej wszyjscy majom czyste
łokna. Zawsze wszystko jest wypucowane. A kożdy dzień czytajom…
…poezja
Eichendorffa!
(śmiech) I koniecznie przy kachloku!
Ale jak Kutz to zobaczył i zapiał z zachwytu, to już poszło
na całego. I wtedy wszyscy chcieli, żeby to u nich grać –
jeździliśmy z tym po całym Śląsku. Taki był ten początek.
Początek, ale nie koniec! Godne
podziwu jest to, że w repertuarze prywatnego Teatru Korez
znajdują się w tej chwili aż trzy śląskie spektakle. Oprócz
Cholonka, Mianujom mie Hanka i Weltmajstry. A przecież nie
zdominowały one całej oferty teatru.
Masz rację. Gramy po śląsku, ale nie
chcemy też stać się jakimś zakątkiem muzealnym, gdzie się gra
tylko śląskie sztuki i wspomina, jak to pierwyj było. Zresztą
Weltmajstry są odpowiedzią na to, że się nie zamykamy w takim
getcie śląskim. My jesteśmy teatrem, który sam się
utrzymuje, bo nie dostajemy żadnych pieniędzy. Musimy zarabiać,
więc gramy rzeczy komediowe. Staramy się, żeby to nie było tylko
farsowe, ale żeby i w tym było jakieś przesłanie. A ponieważ
aktorzy są świetni, więc jakoś się nam to udaje.
Udaje się też znaleźć dobry tekst.
Tak. Już ci kiedyś mówiłem, że ja
tej Hanki szukałem bardzo długo. Bo jak byśmy zrobili bez
Cholonka, coś, co jest poniżej poziomu Cholonka, to pewnie i tak
zebralibyśmy pochwały. Ale sami sobie ustawiliśmy poprzeczkę…
Na 2,38?
Na 2,38. I potem zastanawialiśmy się,
jak to przeskoczyć. Hanka pozwoliła się odpowiednio wybić i to
przeskoczyć.

Może Cię zainteresować:
Zbigniew Rokita: Postawmy w Katowicach pomnik Cholonka. Symbol śląskiego humoru i zagubienia

Może Cię zainteresować: