„Nowy słownik języka polskiego pwn”, pod redakcją Elżbiety Sobol, wydany w 2002 roku tak oto definiuje termin „Biblioteka”: „(…) 1. «instytucja powołana do gromadzenia i przechowywania księgozbioru w celu publicznego użytkowania; także: gmach, lokal takiej instytucji» 2. «uporządkowany księgozbiór» 3. «szafa lub półka na książki» 4. książka. «seria dzieł wydawanych przez jakąś instytucję lub firmę wydawniczą»”.
Jeśli będziemy czuć potrzebę odnalezienia o wiele starszej wersji językowej tego słowa, to możemy odwołać się do „Słownika łacińsko-polskiego” opracowanego przez Kazimierza Kumanieckiego i wydanego w tym samym roku co wyżej wspomniana publikacja. Trafimy tam na określenie: „bǐblǐǒ-thēcǎ” z lakonicznym opisem: „(…) biblioteka: a) szafa (lub sala) na książki; b) zbiór ksiąg”.
Definicje w obu pracach zostały stworzone przez fachowców, w sposób profesjonalny i zgodny z obowiązującymi zasadami. Ale dla mnie, w przypadku opisywanej tu instytucji są one nieznośnie hermetyczne. Kiedy byłem dzieciakiem i zaglądałem do słowników i encyklopedii w poszukiwaniu wyjaśnienia jakiegoś terminu lub biogramu to opisy serwowane w takiej postaci były dla mnie niczym „słowo objawione”. Wiedza podana w sposób prosty i niepodlegający podważeniu.
Dzisiaj, kiedy czytam obie definicje mam poczucie ich archaiczności, ale także głębokiego niedosytu i niesprawiedliwości. Bo Biblioteka nie jest tylko zbiorem książek. Nie zgadzam się z takim wyjaśnieniem! Niech się nim nakarmi sztuczna inteligencja, która połknie i przetrawi każde słowo i przecinek. To tak jakby powiedzieć, że Zamek Królewski na krakowskim Wawelu to uporządkowany stos tysięcy cegieł i kamieni oraz krypt, mebli, dzieł sztuki i militariów.
Współczesna Biblioteka żyje. Tworzą ją niesamowici ludzie, którzy nie tylko mają odpowiednie przygotowanie do swojego zawodu, ale też cechuje ich coś bardzo ważnego i unikalnego. Pasja, wrażliwość, umiejętność dzielenia się wiedzą i dialog z drugim człowiekiem. Z tego też powodu mam duży szacunek dla Bibliotekarzy i Bibliotekarek.
Opisywane tu miejsce to przestrzeń nie tylko na kontakt ze słowem pisanym, ale także na spotkania, rozmowy, wielokulturowość, wystawy, obcowanie z różnymi formami kultury i sztuki. To także miejsce rozrywki i zabawy. Jest również azylem, który pełni formę terapeutyczną zarówno poprzez swoje różnorodne zasoby, ale także, ludzi, którzy nad nimi czuwają. I nie ma w tym opisie grama idealizmu. Jest samo życie. Biblioteka jest autentyczna. Pozbawiona hipokryzji, bólu i kłamstwa.
Po obu stronach Brynicy mam dwie biblioteki, które darzę wyjątkowym sentymentem i kiedy tylko czas mi pozwala, odwiedzam je z radością. I za każdym razem jest mi źle, kiedy muszę je opuścić. Bo to miejsca bardzo mi bliskie. Gdzie jest fragment mnie samego. Gdzie deklinuję moje potrzeby poprzez atmosferę tych miejsc i gdzie mogę zebrać myśli, które tak często zmagają się z niełatwą codziennością i moimi prywatnymi demonami.
Mam tu na myśli Bibliotekę Śląską w Katowicach oraz Miejską i Powiatową Bibliotekę Publiczną w Będzinie.
Z pierwszym miejscem, przez wiele lat, wiązał się celebrowany przeze mnie rytuał. Po przyjeździe autobusem do Katowic, kierowałem się na ulicę Stawową, gdzie działała filia księgarni Matras. Bardzo lubiłem ją odwiedzać. Sensownie pomyślany układ stolików i półek z nowościami i pozycjami mającymi kilka, kilkanaście miesięcy, wraz z towarzyszącą im estetyką i kolorystyką tworzył świat, w którym czułem się trochę jak dziecko w sklepie z zabawkami, chcące zabrać je wszystkie z regałów. Karmiłem oczy widokiem tytułów znajdujących się na grzbietach książek, których oprawy nierzadko były wizualnym i marketingowym majstersztykiem. Moje małe dziecko we mnie kupowało ten patent. I nigdy nie miało dosyć.
Kiedy opuszczałem to miejsce, udawałem się piechotą na ul. Warszawską, gdzie w placu jednej ze starych, przedwojennych kamienic mieścił się antykwariat. Celowo używam czasu przeszłego, bo kiedy byłem tam ostatnim razem, kilkukrotnie trafiałem na zamknięte drzwi. I za każdym razem odczuwałem ból i poczucie straty. Ów antykwariat to była magiczna wycieczka do przeszłości. Wyjątkowo klimatycznej. Gdzie każda książka miała duszę i swoją historię. Zawartość półek z książkami smakowało się bez końca. Zaś ich wertowanie było niczym „grande finale”. Biblia katolikom obiecuje po śmierci życie wieczne. Ten antykwariat szedł o krok dalej. Dawał im nieśmiertelność. To nieporównywalnie lepsza oferta niż egzystencja w przereklamowanych zaświatach.
Następnie, po tej małej, duchowej uczcie, udawałem się do celu mojej podróży. Po drodze mijałem moją ulubioną świątynię czyli XIX-wieczny Kościół Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Marii Panny. Osobiście wolałem jego zewnętrzny wygląd przed renowacją. Dawało mu to sznyt tajemniczości i przyjemnie postarzało. Dzisiaj świątynia ta wygląda jakby stworzono ją w drukarce 3D i za pomocą współczesnej technologii postawiono w pierwotnym miejscu.
Kilkanaście minut później byłem już na placu Rady Europy 1. Po raz pierwszy zjawiłem się w Bibliotece Śląskiej chyba w czasach, kiedy uczęszczałem do liceum. Byłem tam wtedy z moimi rodzicami. To był pierwszy i ostatni raz, kiedy z moją matką i ojcem przekroczyłem próg jakiejkolwiek biblioteki.
Na studiach odwiedzałem to miejsce bardzo często. Kiedy pisałem doktorat, po wizycie w Archiwum Państwowym znajdującym się przy ul. Józefowskiej, bywałem tam niemal codziennie. Gdzie można było na mnie wówczas trafić? W holu głównym bądź w czytelni zbiorów śląskich. Czasami też w tamtejszej kawiarni. Ale najczęściej w czytelni głównej. Jest to część Biblioteki Śląskiej, którą polubiłem od samego początku. To świat, w którym zawsze czułem się dobrze. Jak osoba, która jest mile widziana i może w komfortowych warunkach wybrać się w jedną z wielu podróży po tamtejszym księgozbiorze. Zarówno tym umieszczonym na regałach i w wydzielonych częściach czytelni, jak i również za pośrednictwem katalogu elektronicznego. Spędziłem tam niezliczoną liczbę godzin. I żadna nie była stratą czasu.
Miejska i Powiatowa Biblioteka Publiczna w Będzinie to instytucja ze zdecydowanie zbyt długą nazwą. Kiedy dorzucimy do tego jeszcze jej szacownego patrona, to już tylko liczba Pi po przecinku może ją przelicytować. I to jest jej jedyny mankament. Moja przygoda z tym miejscem zaczęła się w szkole podstawowej, kiedy zaglądałem do jej grodzieckiej filii przy placu im. Skarbińskich. Wypożyczałem tam głównie lektury szkolne, z których przeczytałem jedynie kilka. Do dzisiaj pozostaję nieugiętym wrogiem tego działu książek. Bliżej mi do polskiej fantastyki i publikacji historycznych. Oprócz literackiej pańszczyzny zaglądałem tam do działu z miejscowymi regionaliami, które rozbudzały moją wyobraźnię i motywowały do poznawania historii własnej dzielnicy.
Początkowo w siedzibie głównej będzińskiej biblioteki, mieszczącej się przy placu prof. Włodzimierza Wójcika bywałem jedynie w wypożyczalni głównej. Charakterystyczny wygląd budynku, który pamięta lata 70. XX w., od razu utkwił mi w pamięci. Było to uczucie, którego nie potrafiłem nazwać i opisać, ale było ono bezdyskusyjnie pozytywne. Pamiętam, że kiedy jako uczeń wyrobiłem sobie tam kartę biblioteczną, to poczułem, że w swoich rękach mam coś ważnego. Z czym wiążą się pewne prawa, ale także odpowiedzialność. Dbałem o to, aby jej nie zgubić ani nie zniszczyć. Tak samo jak wypożyczanych książek.
W wypożyczalni głównej można było mnie znaleźć w dziale z książkami historycznymi, który mieści się nieco na uboczu, przy jednym z bibliotecznych okien. Za każdym razem, kiedy byłem w tej części budynku czułem jakby czas się zatrzymał właśnie na tym fragmencie wypożyczalni. Jakby została ona odcięta od reszty pomieszczenia na czas mojej bytności w tym miejscu. Owo egoistyczne, złudne przekonanie dawało mi poczucie spokoju, a także pewnego rodzaju luksusu w obcowaniu z subiektywną rekonstrukcją i interpretacją przeszłości zapisaną na stronach kilkudziesięcioletnich książek.
Bywałem również w czytelni głównej, gdzie w komfortowych warunkach mogłem spędzić czas zarówno z książką, gazetą, zeszytem, w którym miałem pracę domową do odrobienia lub zajrzeć do Internetu przy jednym ze stanowisk komputerowych. Dzisiaj to miejsce ma o wiele więcej do zaproponowania czytelnikom i czytelniczkom. W tym kultowy adapter i płyty gramofonowe. Koniecznie tam zajrzyjcie.
Meblem bibliotecznym, do którego miałem i mam niezmienną słabość jest katalog kartkowy. Kiedy z niego korzystam jest to dla mnie osobista podróż do przeszłości, gdy katalogi internetowe były dopiero zapowiedzią zbliżającej się technologicznej rewolucji. Charakterystyczny mebel jest w moich oczach niezmiennie małym dziełem sztuki i jedną z najbardziej praktycznych rzeczy na ziemskim padole. Ów katalog to dla mnie także możliwość samodzielnego poszukiwania, którą sobie bardzo cenię. To także poczucie kontaktu ze zbiorami gromadzonymi od dziesięcioleci i niewypowiedziana obietnica trafienia na coś, co może zainteresować, zaintrygować, być początkiem niezwykłej przygody.
Najczęściej można było mnie spotkać w dziale o nazwie Pracownia Dokumentów Życia Społecznego. Przez wiele lat miejscem tym zajmowała się Janina Mirosławska. Dzięki niej poznałem zbiory tej instytucji dotyczące historii miasta, ale także odbyłem wiele rozmów, podczas których czas w towarzystwie aromatu kawy, płynął jak szalony. To miejsce stało się moim azylem, gdzie mogłem się wyciszyć i pobyć z opowieściami o zagłębiowskim mikroświecie. Chciałem zostać tam na zawsze, choć wiedziałem, że to niemożliwe. W tym klimacie, pośród regałów, zapachów, dźwięków, wyposażenia naznaczonego upływem czasu. I znów odzywało się we mnie małe dziecko, które tak bardzo chciało czegoś czego nie mogło dosięgnąć.
Biblioteka to jedna z najważniejszych instytucji na naszej planecie. Brzmi cholernie banalnie, ale bez tlenu, przyzwoitej kawy i dobrej książki ten świat byłby nie do zniesienia. Odwiedzajcie swoje biblioteki. Nie tylko te, o których tu piszę. Doceniajcie je, a także Bibliotekarzy i Bibliotekarki. Bo to wrażliwe dusze, które podzielą się z wami swoją pasją i zatroszczą się o wasz dobrostan intelektualny. Dla mnie Biblioteka to taka mała Itaka, do której zawsze chętnie wracam, na dobrą książkę, pobudzającą szare komórki rozmowę lub ciekawe wydarzenie kulturalne. I do ciszy, w której odnajduję to, co dla mnie najważniejsze.
We wspomnianym przeze mnie „Słowniku łacińsko-polskim” słowo „bǐblǐǒ-thēcǎ”, na tej samej stronie, sąsiaduje z takimi terminami jak: „běnīgnŭs” („dobroduszny, uprzejmy, przyjazny”), „běně-vǒlŭs” („życzliwy, łaskawy, dobrotliwy”) i běně-ficŭs („dobroczynny”). Moim zdaniem, nie bez powodu.
I coś jeszcze. Istotnego. Na tej samej stronie słownika znajduje się słowo „běō” („obdarzyć, wzbogacić”). Włodarze, którym po obu brzegach Brynicy podlegają biblioteki: nauczcie się tego słowa na pamięć i wdróżcie go w życie, kiedy będzie mowa o pensjach i nagrodach dla ludzi wyjątkowych i niezastąpionych. Bibliotekarek i Bibliotekarzy.

Może Cię zainteresować: