L'Oreal
Małgorzata Włodarczyk-Biegun

Dr inż. Małgorzata Włodarczyk-Biegun z Politechniki Śląskiej, laureatka Nagrody Naukowej „Polityki”: Nie mam presji na karierę naukową. Chcę realnie pomagać ludziom

Naukowczyni z Politechniki Śląskiej w Gliwicach, dr inż. Małgorzata Włodarczyk-Biegun, dostała Nagrodę Naukową „Polityki” 2022 w kategorii Nauki ścisłe, przyznawaną młodym naukowcom. Specjalizuje się w biodruku 3D, czyli dziedzinie łączącej technologię z medycyną i biologią. Łączy pracę badawczą z rolą mamy dwóch córek. Wróciła do Polski po latach spędzonych w Holandii i Niemczech. Nam opowiada nie tylko o tym, co to jest biodruk 3D i jak realnie może pomóc pacjentom, ale również dlaczego z wykształcenia jest też psychologiem, co ją napędza w pracy, czy chce zostać profesorem przed czterdziestką, i w jaki sposób uspokaja pracujący na 120 proc. możliwości umysł.

Rozmowa z dr inż. Małgorzatą Włodarczyk-Biegun, pracownikiem Centrum Biotechnologii Politechniki Śląskiej w Gliwicach, laureatką tegorocznej Nagrody „Polityki” w kategorii Nauki ścisłe

Czy to prawda, że ma pani w domu osła?
Tak, to prawda, mamy osła Pino. Kupiliśmy go jako towarzysza dla mojego konia, żeby nie czuł się samotny.

I gdzie go trzymacie?
W zagrodzie koło domu, chodzi sobie wolno po naszym terenie, zresztą tak jak koń. To jest jeszcze młody osioł, sporo się musi nauczyć. A osły nie są uparte, ale są mądre. Uczą się szybko, ale konsekwentnie, zarówno dobrych i złych rzeczy. Mieszkamy od niedawna pod Krakowem, w mojej rodzinnej miejscowości, wcześniej kilka lat spędziliśmy w Holandii i w Niemczech, gdzie urodziły się moje córki, jedna w tym pierwszym kraju, druga w drugim. Mamy mobilny dom, który składa się z dwóch części. Jest składany, więc można go przewieźć w inne miejsce. Jesteśmy trochę takimi nomadami, nie możemy zagrzać nigdzie miejsca na dłużej.

Wychowała się pani w Krakowie?
Tak, skończyłam tam liceum w klasie o profilu matematyczno-fizycznym.

Jest pani absolwentką dwóch kierunków, psychologii na Uniwersytecie Jagiellońskim i inżynierii biomedycznej na Akademii Górniczo-Hutniczej. To dość odległe dziedziny.
Tak sobie teraz myślę, że zawsze byłam niezdecydowana, a może bardziej fascynowały mnie różne dziedziny życia. Zawsze lubiłam zwierzęta, i pod koniec liceum pomyślałam, że chcę zająć się weterynarią. Na własną rękę uczyłam się biologii i chemii, by zdać rozszerzoną maturę z tych przedmiotów. Ostatecznie dostałam się na weterynarię, ale nie było jej w Krakowie, i na Międzywydziałowe Indywidualne Studia Humanistyczne na UJ. Stwierdziłam, że skoro mnie przyjęli na takie fajne studia, to zostanę w Krakowie. Jednak żal mi było tej weterynarii, więc gdy zostały otwarte Międzywydziałowe Studia Inżynierii Biomedycznej na AGH, to stwierdziłam, że na nie też pójdę. Przez cztery lata studiowałam dwa kierunki na innych uczelniach.

I to jeden humanistyczny, a drugi ścisły.
Wszystko da się objąć i ogarnąć umysłem, jeśli się chce. Co ciekawe, moje uczelnie nie zawsze miały świadomość, że studiuję jeszcze na jednej. Z odrobiną życzliwości ze strony innych osób da się to pogodzić.

Jednak finalnie porzuciła pani psychologię na rzecz inżynierii biomedycznej i w tej dziedzinie robi karierę naukową. Czy psychologia się pani przydaje w naukach ścisłych?
Pomaga mi na pewno statystyka, której się uczyłam na psychologii, a która nie była na UJ traktowana po macoszemu. Może też było tak, że zwróciłam na nią baczniejszą uwagę, bo wyróżniała się wśród wszystkich humanistycznych przedmiotów. Przekonałam się, że można spoglądać na różne rzeczy z różnych stron i że trzeba umieć dyskutować z różnymi naukowcami z różnych dziedzin. Jeśli pyta mnie pani, czy wykorzystuję w pracy różne psychologiczne chwyty, to nie, tego nie robię (śmiech).

2/3 menażerii rodziny dr Włodarczyk-Biegun: osioł i koń. Jest jeszcze pies, który nie załapał się na zdjęcie.

Dlaczego po studiach zdecydowała się pani na karierę właśnie naukową?
Na ostatnim roku inżynierii biomedycznej wyjechałam na Erasmusa na 3 miesiące do Holandii. To był dla mnie punkt zwrotny. Zobaczyłam jak się pracuje w innych laboratoriach na świecie. Dowiedziałam się, że w Holandii można dostać pensję i chodzić do pracy od 9 do 17, żeby się zajmować nauką. Dla mnie to było niesamowite, że można się uczyć, robić to, co się lubi i jeszcze ktoś mi za to zapłaci. W akademiku ktoś mi poradził jak aplikować na doktora i że najlepiej osobiście zadzwonić do laboratorium, przedstawić się. Przełamałam się, bo nie lubię dzwonić, nawet w Polsce, i jeszcze z moim wtedy nie najlepszym angielskim. Okazało się, że mają już kogoś innego, ale jeszcze nie zdążyli ogłosić naboru na inną pozycję, która była dokładnie z tego, czym ja chciałam się zajmować i co było bliskie mojemu sercu, czyli biomateriałów. Los mi bardzo pomógł, bo okazało się dodatkowo, że projekt będzie realizowany we współpracy z ośrodkiem, w którym byłam na wymianie.

Czyli gdy pani jechała do Holandii na Erasmusa, to nie sądziła pani, że tam zostanie i zrobi doktorat?
Tak, nie planowałam tego. Ale początki studiów doktoranckich nie były łatwe. Pamiętam, że miałam zacząć pracę w poniedziałek, 27 września 2011 roku, a wyjechaliśmy z mężem z Krakowa podarowanym nam samochodem w niedzielę wieczorem. Już na miejscu okazało się, że nie mogę podpisać kontraktu, bo nie mam konta bankowego w Holandii. A nie mogę go założyć, jak nie mam adresu zamieszkania. Mieszkania nie mogę wynająć, bo nie mam konta. Zamknięte koło. Ale znowu pojawiła się życzliwa osoba, sekretarka profesora, która zupełnie nas nie znając, przez kilka dni pozwoliła nocować w swoim domu, póki nie załatwiliśmy podstawowych spraw. Na początku żyliśmy bardzo skromnie, nie raz brakowało nam „do pierwszego”. Uczelnia jednak udzielała nowym doktorantom nieoprocentowanych pożyczek.

Pani mąż tak po prostu z panią pojechał do obcego kraju?
Akurat mąż założył firmę zajmującą się stronami internetowymi, więc mógł pracować zdalnie. Ale też zaczynał biznes, więc nie zarabiał za dużo. Z drugiej strony mieliśmy dużo energii, fascynacji, że dzieje się coś nowego.

W Holandii zrobiła pani doktorat i na staż podoktorancki pojechała do Niemiec?
Tak. W Niemczech zajęłam się drukiem 3D. Miałam znowu dużo szczęścia, bo zawsze mnie to interesowało, a w miejscu, gdzie miałam odbywać staż, w Leibniz Institute for New Materials w Saarbrücken, pierwszym, co dostałam na spotkaniu od mojej szefowej był katalog z biodrukarkami 3D. Dyrektorka instyturu powiedziała, że chcą założyć laboratorium druku 3D i żebym sobie to przejrzała i wybrała co potrzebujemy. To było takie miłe zaskoczenie. Nie wiedziałam, że będziemy tutaj zakładać laboratorium biodruku 3D. To było z jednej strony wyzwanie, bo w instytucie nie było wiedzy o druku 3D, z drugiej – było spore finansowanie, więc i pole do popisu.

Ile lat była pani w Niemczech?
4 lata, bo międzyczasie jeszcze urodziłam drugą córkę (pierwsza przyszła na świat pod koniec doktoratu w Holandii), więc to się trochę przedłużyło.

Nie chciała pani porzucić kariery, by być mamą na cały etat?
Nigdy nie miałam takiej myśli, żeby przestać albo, żeby to miało stanąć mi na drodze. Była to jakaś trudność, ale muszę też przyznać, że zwyczaje w Holandii i w Niemczech są inne niż w Polsce. W Holandii ma się tylko jeden miesiąc urlopu przed porodem i trzy miesiące macierzyńskiego, co na początku było dla mnie szokiem. Ja sobie wydłużyłam ten urlop do 6 miesięcy. Zresztą Zosia, która ma dziś 7 lat, urodziła się w październiku, a w styczniu kolejnego roku obroniłam doktorat. Ja lubię łączyć życie rodzinne z posiadaniem zwierzaków, chodzeniem do pracy, jeżdżeniem na konferencje czy prowadzeniem projektów w innych krajach. Teraz zresztą pracuję nie tylko na Politechnice Śląskiej. Mam też część etatu naukowego w Holandii, gdzie spędzam kilka dni w miesiącu.

Teraz zadam głupie pytanie, którego zwykle nie stawia się, rozmawiając z mężczyzną naukowcem. Jak pani ogarnia to wszystko organizacyjnie?
Jakby pani zapytała o to mężczyznę, to odpowiedziałby tak, jak ja teraz: zajmuje się tym moja druga połowa. Teraz mamy i tak łatwiej, bo mieszkamy w Polsce, więc mamy dziadków, którzy mogą pomóc. Przez sześć lat mieszkając za granicą byliśmy zdani sami na siebie. Wszystko da się zorganizować. Mój mąż ma bardziej elastyczne godziny pracy, pracuje mniejszą liczbę godzin niż ja. Posyłaliśmy dzieci do żłobka (w Niemczech i Holandii posyła się dzieci już od 6. miesiąca życia), do przedszkola. Dla młodszej córki mieliśmy też nianię. Czasami prosiłam też o pomoc w opiece nad dzieckiem znajomych z pracy.

Co panią napędza do działania? Chce pani zostać profesorem przed czterdziestką?
Nie mam presji na karierę naukową. Nie dążę do tego by zajmować jakieś stanowiska. Bardziej myślę w taki sposób, że chcę zostać w nauce, chcę być lepsza niż byłam tydzień czy dwa tygodnie temu, a nie lepsza od innych. Chcę, żeby moja grupa była szczęśliwa i chcę pomóc ludziom. Widzieć, że robię progres, a nie porównywać się z innymi. Bardzo bym chciała, żeby gdzieś tam pod koniec życia móc sobie pomyśleć, że pomogłam komuś. Nie byłam tylko uznana za ciekawe badania, tylko że moja praca realnie komuś pomogła, chodził po świecie dłużej albo cieszył się czymś bardziej. Wydaje mi się, że w pracy naukowej pomaga mi też moja mobilność. To, że odnajduję się w różnych środowiskach, krajach. Dzięki temu czuję, że karierę naukową nie zawdzięczam komuś, że nie zależę od kogoś. Jak ktoś mnie nie polubi na uczelni, to trudno, pójdę gdzie indziej. Łatwiej iść do przodu nie będąc uzależnionym od kogoś. Z drugiej strony tę mobilność trudniej pogodzić z posiadaniem rodziny.

Mówi się, że dzieci potrzebują stabilności.
No właśnie. Ja sama dostaję pytania, kiedy wreszcie gdzieś się osiedlimy na stałe. A moja córka ostatnio zapytała mnie: „Dlaczego tak długo jesteśmy w Polsce”. Mam wrażenie, że moje dzieci akurat nie potrzebują dużo stabilności. Mają otwarte charaktery. Komunikują się w języku niemieckim, angielskim, polskim.

A jak się pani znalazła na Politechnice Śląskiej, w Gliwicach, w Centrum Biotechnologii, po tych naukowych przygodach za granicą?
Chciałam wrócić do Polski, żeby przynieść coś z tego, co się nauczyłam za granicą. Aplikowałam w programie „Nowe polskie powroty”, najpierw do Warszawy, ale nie dostałam grantu, później miałam aplikować do Krakowa, ale dostałam kontakt z Politechniki Śląskiej, że mogę przyjść pracować tutaj. Okazało się, że warunki powrotu są bardzo dobre, bo dostałam swoją przestrzeń laboratoryjną, dofinansowanie na sprzęt. Stwierdziłam, że to dobra okazja, żeby wrócić do Polski.

Od kiedy pani pracuje na Politechnice Śląskiej?
Od marca 2021 roku. Półtora roku.

Czy znalazła pani tutaj przestrzeń do rozwijania swoich swojej kariery naukowej?
Tak. Mam swoje laboratoria, swoją grupę i bardzo dużo niezależności, więc najważniejsze elementy, które są potrzebne, żeby się rozwijać i iść do przodu.

Co to znaczy, że ma pani swoją grupę? Badawczą?
Tak, mam dwójkę doktorantów z Indii, dwóch naukowców na stażu podoktoranckim – z Turcji i z Polski (ale pani z Polski jest teraz na półrocznej wymianie w USA). Dołączy do nas też pani doktor z Afryki.

Pani sobie sama ich wybrała?
Tak, ich pensje są finansowane z grantów. Ogłaszam konkurs na określone stanowisko. Razem z innymi naukowcami wybieram kogoś, kto pasuje do profilu naszych badań.

Czyli jest pani szefową tego zespołu?
Tak.

Ma pani tytuł naukowy: doktor inżynier.
Dostałam pozytywne recenzje mojej habilitacji i jestem na dobrej drodze, by wkrótce zostać doktorem habilitowanym.

Dr inż. Małgorzata Włodarczyk-Biegun pracuje na Politechnice Śląskiej w Gliwicach, w Centrum Biotechnologii. Ma własny zespół badawczy, złożony z naukowców z różnych krajów.

Dostała pani Nagrodę „Polityki” w dziedzinie nauk ścisłych za konkretne badania, które pani tutaj, na Politechnice Śląskiej, wykonuje, czyli związane z biodrukiem 3D. Czym on się różni od druku 3D, z którym już trochę się oswoiliśmy?
Różni się tak naprawdę głównie materiałem, którego używamy, czyli naszym przypadku używamy biomateriału, czyli materiału, który jest w jakiś sposób biozgodny, czyli zachęca czy też promuje komórki do wzrostu. To, co drukujemy to nie jest plastik, tylko biotusze, czyli przeważnie materiał na bazie hydrożelu, czyli coś jakby żelatyna, galaretka, która zawiera w sobie żywe komórki. Jeśli komórki wydrukujemy w naszym materiale w odpowiednie kształty i z odpowiednimi bioaktywnym dodatkami, to mogą się one różnicować w tkanki albo narządy.

Jesteście w stanie wydrukować już jakieś narządy, np. całe serce czy płuca?
Nie, jeszcze nie jest to możliwe. Mininarządy, które spełniają część funkcji rzeczywiście są możliwe, ale w pełni funkcjonalny skomplikowany organ jak serce, to jeszcze niestety nie. Ale duży postęp dokonał się w dziedzinie biodruku skóry, zwłaszcza jej modeli. W przypadku skóry idziemy już w stronę implantów. My w moim laboratorium zajmujemy głównie tkankami gradientowymi, czyli takimi tkankami, które mają zróżnicowane właściwości, czyli np. połączenie tkanek twardych i miękkich, np. kości i mięśni. To elementy trudne do regeneracji, jak mamy np. zerwane mięśnie, oderwane od kości, to proces gojenia jest skomplikowany, ponieważ te struktury są gradientowe.

Czyli niejednorodne?
Trudno jest połączyć kość z mięśniem. Nasza idea jest taka, że jeśli my zbudujemy to połączenie, czyli tą niejednorodność my stworzymy, jedna końcówka będzie wyglądała jak kość, a druga na przykład jak mięsień to że łatwiej będzie chirurgowi połączyć kość z kością i mięsień z mięśniem. W przypadku kości stosując klej, a w przypadku mięśni szwy, które mają bardziej podobne właściwości do tych tkanek niż połączyć w jakiś sposób miękki mięsień z twardą kością.

Czyli na razie pracujecie w Gliwicach, próbując stworzyć coś takiego?
Tak, robimy badania podstawowe, czyli drukujemy sobie różne rusztowania dla wzrostu komórek. My akurat używamy nie takiego klasycznego biodruku, bo nie drukujemy hydrożeli. Podstawowe struktury, które drukujemy, są w zasadzie bardzo podobne do rzeczy, które można sobie wydrukować zwykłą drukarką, tylko ich precyzja jest dużo, dużo większa. Możemy zaplanować bardzo dokładnie, jak będą wyglądać te struktury. Jak się spojrzy pod mikroskopem, to są one po prostu przepiękne i bardzo dobrze i pięknie zorganizowane. One mają przypominać swoją budową, ale też swoimi właściwościami mechanicznymi, czyli tym jak są twarde, sztywne, elastyczne takie struktury jak np. ścięgna człowieka. Sadzamy na tych wydrukach komórki, i sprawdzamy, jak one się zachowują, czy się różnicują, czy przybierają takie same funkcje, jakie miałyby w ciele człowieka.

Czyli wasze dzisiejsze badania mają jak najbardziej konkretny cel, by w przyszłości móc pomóc człowiekowi, który doznał urazu albo cierpi na jakąś chorobę np. układu ruchu? By miało to praktyczne zastosowanie. Za 5 lat, 10?
Pewnie bardzie za 10 niż 5 lat. Są dwa aspekty. Jeden to same implanty, zastępujące jakąś część ciała. Drugi to wydrukowane za pomocą biodruku struktury, które działają jako bardzo adekwatne modele do testowania np. leków. Dzięki nim możemy zminimalizować liczbę badań na zwierzętach.

Czyli jeśli za te 10 lat zerwę sobie ścięgno w nodze, to będę mogła iść do szpitala, gdzie w laboratorium lekarze wydrukują dla mnie nowe, świetnie dopasowane?
W świecie idealnym. Bo nauka nauką, my możemy wymyśleć i zaprojektować idealny narząd, ale jest pytanie, kto by za to zapłacił, kto by mógł to dostać. Jest jeszcze dużo do ustalenia w sferze prawnej. W przypadku drukarek w szpitalach, jeśli coś poszłoby nie tak, to kto będzie winny – lekarz, czy producent drukarki, czy osoba, która dostarczyła materiał. Biodruk wchodzi powoli do medycyny i dużo jest jeszcze nierozwiązanych zagadnień z nim związanych. Pytanie też, kto będzie chciał za to zapłacić. Nawet jeśli dla pacjenta bardziej opłacalne jest mieć coś bardziej spersonalizowanego, to pytanie, czy też tak będzie dla ubezpieczyciela. Czasem odbijamy się od ściany. Można wymyślać rzeczy idealne, które są trudne do zastosowania ze względów prawnych i finansowych.

Pani opowiada o drukowaniu tkanek ze spokojem, a przecież zwykłemu człowiekowi kojarzy się to ze science-fiction, jak z filmu „Raport mniejszości”, gdzie Tom Cruise wyczyniał różne dziwne rzeczy ze swoim ciałem.
Ostatnio rozwój nauki i technologii drastycznie przyspieszył. Obecna sytuacja polityczna, związana z wojną w Ukrainie, i gospodarcza mogą trochę przystopować naukę, ale generalnie wydaje mi się, że rzeczywiście progres jest tak szybki, że myślę, że mało kto ma wątpliwości, że kiedyś będzie można rzeczywiście iść do szpitala i wydrukować sobie coś na miarę na miejscu, aczkolwiek jest trochę wyzwań z tym związanych.

Na przykład jakie?
Nawet to, co drukujemy tu, w Gliwicach, potrzebuje czasu, żeby urosnąć, nabrać odpowiednich właściwości biomechanicznych. Tak samo jak ciało człowieka potrzebuje czasu, żeby się wygoić. Trudno sobie wyobrazić, żeby można było wydrukować od zera np. funkcjonujące serce od razu dla pacjenta, jak przyjeżdża do szpitala w karetce. Pojawia się pytanie już bardziej z dziedziny science-fiction jak miałyby wyglądać banki organów drukowanych wcześniej. Drukowanie funkcjonalnych organów jest bardziej skomplikowane niż kawałków tkanek.

Zapewne, przecież serce nie działa w próżni, musi mieć żyły, tętnice.
Dobra uwaga. Dużym problemem w biodruku 3D jest to, że jeśli chcemy mieć większy organ, to potrzebujemy ukrwienia, by dostarczyć do komórek w głębi substancje odżywcze, tlen. To samo dotyczy unerwienia. Jak zapewnić nie tylko wzrost jednego typu komórek, tylko funkcjonowanie wszystkich komórek razem.

Wspomniała pani wcześniej, że drukowane za pomocą biodruku 3D tkanki czy całe narządy mogą służyć też jako modele do badań, co ograniczy liczbę badań na zwierzętach. To chyba jeden z pozytywnych aspektów pani pracy?
Ja sama mam bardzo dużo obiekcji, jeśli chodzi o testowanie na zwierzętach. Dużo zależy od etyki samych naukowców, bo często powstaje pytanie po co coś testujemy na zwierzętach. Czy to przyda się kiedyś ludziom czy testujemy, bo jesteśmy tylko ciekawi. Czy sama chęć uprawiania nauki pozwala nam, żeby wykorzystywać inne, żywe stworzenie? Moim zdaniem – nie. Unia Europejska zmierza w stronę „animal free innovations”, czyli maksymalnego zminimalizowania badań na zwierzętach.

Czym implanty „na wymiar” z drukarki 3D będą lepsze od tych zwykłych implantów czy protez stosowanych obecnie?
Jeśli coś jest dopasowane wielkością do naszego ciała, a przecież każdy człowiek jest inny, to nie będzie np. uciskało na tkanki, nie będzie powodowało zniszczenia innych tkanek. Jeśli jesteśmy w stanie zrobić coś, co dokładnie pasuje do naszego organizmu, zwiększa się szansa, że zostanie to lepiej przyjęte przez organizm a pacjent, koniec końców, będzie się z tym lepiej czuł.

I na dłużej mu wystarczy taki bioimplant.
Idea jest taka, by taki implant służył mu całe życie. Jeśli będzie się on składał z takich samych materiałów, miał taką samą gęstość i wymiary jak oryginalne tkanki, to w idealnym świecie nie musielibyśmy tych implantów wymieniać.

Praca naukowa, badania, są ciągłym wyzwaniem dla umysłu. W jaki sposób pani się relaksuje, uspokaja umysł?
Relaksuje mnie głównie sport. Po pierwsze jazda konna, u mnie na porządku dziennym, choć nie jeżdżę teraz sportowo, bardziej idę w stronę jeździectwa naturalnego, w relacji z koniem. Po drugie – biegam. I po trzecie – ostatnio zaczęłam morsować, i to, mimo mojej niechęci do zimna i zimnej wody, okazało się genialne i bardzo relaksujące. To jest taki stres dla organizmu, że wszystkie inne problemy odchodzą. To świetnie ćwiczy umysł, bo trzeba wiedzieć, czego się chce.

Majok

Może Cię zainteresować:

Martyna Majok zdobyła Pulitzera, a teraz podbija Broadway. "Amerykański teatr potrzebuje jej wrażliwości"

Autor: Katarzyna Pachelska

23/10/2022

Łukasz Simlat

Może Cię zainteresować:

Łukasz Simlat. Z bloku w Sosnowcu w wielki świat filmu i teatru. Do dziś lubi wracać do Zagłębia

Autor: Katarzyna Pachelska

01/10/2022

Winnica w Katowicach

Może Cię zainteresować:

Winnica w Katowicach? W środku lasu? "Winorośl ma tu dobre warunki. Musimy jej tylko strzec przed dzikami"

Autor: Katarzyna Pachelska

03/09/2022

Subskrybuj ślązag.pl

google news icon