Górnicze spółki nie bardzo wierzą w powrót węglowej koniunktury. Bo odbiorców węgla będzie ubywać

Szefowie górniczych spółek nie palą się do zwiększania wydobycia węgla, mimo że w najbliższych miesiącach zapotrzebowanie na ten surowiec będzie duże, a jego ceny wysokie. Bo dla koncernów wydobywczych kilka miesięcy to żadna perspektywa, a konsekwentne pompowanie przez państwo pieniędzy w rynek odnawialnych źródeł energii wskazuje, że zapotrzebowanie na węgiel docelowo będzie maleć.

fot. PGG
Węgiel

Temat braku węgla nie schodzi ostatnio z czołówek gospodarczych serwisów. Na krajowym rynku – jak szacują sami sprzedawcy – może zabraknąć w tym roku od 9 do 11 mln ton tego surowca. I choć nie wszyscy zgadzają się z tymi liczbami, to samej groźby wystąpienia niedoboru tego paliwa nikt nie kwestionuje. Skutki tego mają odczuć przede wszystkim indywidualni klienci i lokalne ciepłownie.

Na likwidację tego niedoboru przez zwiększone wydobycie w polskich kopalniach nie ma co liczyć. Spółki owszem, planują nieco więcej fedrować, lecz by dorzucić do puli kilka milionów ton węgla trzeba nowych inwestycji, czyli czasu i pieniędzy. Realne zwiększenie mocy produkcyjnych byłoby możliwe najwcześniej za jakieś półtora roku.

Czy tak się jednak stanie? Władze wydobywczych koncernów nie palą się do zdecydowanego zwiększania wydobycia. Widać to było przy okazji „górniczych” dyskusji na Europejskim Kongresie Gospodarczym w Katowicach. Prezesi Polskiej Grupy Górniczej i lubelskiej „Bogdanki” w perspektywie 2-3 lat skłonni byli dostrzegać lepsze czasy dla węgla, ale już w perspektywie długoterminowej takiego optymizmu nie przejawiali. Stąd też w swoich deklaracjach byli bardzo ostrożni. Wyraźnie widać, że obawiają się scenariusza, w którym dadzą się ponieść obecnej hossie, spółki wyłożą pieniądze na inwestycje, a zanim skonsumują ich efekty, trend na rynku się zmieni, węgiel znów stanie się passé i zamiast pochwał prezesi usłyszą trudne pytania o sens poniesionych nakładów.

Te obawy łatwo zrozumieć obserwując to, co się dzieje w szeroko rozumianym sektorze ciepłowniczym. Raptem kilka dni temu Minister Klimatu i Środowiska zapowiedziała radykalne zwiększenie budżetu programu udostępniania wód termalnych w Polsce. Poinformowała o tym w Sieradzu, gdzie miasto właśnie buduje ciepłownię geotermalno–biomasową.

- W sieradzkim systemie ogrzewnictwa znacznie ograniczone zostanie stosowanie kotłów węglowych poprzez włączenie nowego, geotermalnego i biomasowego źródła ciepła – tak skutki zakończenia tej inwestycji opisuje Artur Michalski, wiceprezes Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej.

A skoro rząd dokłada do programu wspierania geotermii, to oznacza, że chce, aby takich właśnie przypadków jak w Sieradzu było coraz więcej. Od lat zresztą za pośrednictwem różnego rodzaju programów pomocowych publiczne pieniądze płyną na dofinansowywanie instalacji biomasowych, geotermalnych, bądź wytwarzających energię cieplną ze spalania odpadów komunalnych – de facto każdych zmierzających do ograniczenia wykorzystania węgla kamiennego.

Część z tych instalacji już działa, inne są w budowie, inne dopiero w fazie planowania. Rezultaty na razie nie rzucają na kolana (niedawny raport NIK-u pokazał, że wykorzystanie geotermii w bilansie OZE jest śladowe), ale efekt skali w końcu zrobi swoje. Kilka miesięcy temu konsultacje społeczne w sprawie budowy spalani odpadów ruszyły w Suwałkach – tamtejszy PEC do niedawna kupował węgiel z Rosji, teraz musi poszukać tego paliwa na innych rynkach, lecz władze spółki już zapowiedziały zwiększenie wykorzystania biomasy, a można się spodziewać, że i presja na budowę zakładu opalanego śmieciami będzie rosła. Docelowo więc to nie polski węgiel ma zastąpić rosyjski surowiec, ale inne nośniki energii.

Analogiczne zmiany zachodzą także w sektorze ciepłownictwa indywidualnego. Ochota do stawiania na gaz, przy jego cenach i niedawnych kłopotach z przyłączami, mogła zmaleć, z tempa realizacji programu „Czyste Powietrze” można być zadowolonym lub nie, ale faktem jest, że systematycznie eliminuje on kolejne piece na węgiel.

I wszystkie te procesy szefowie górniczych koncernów muszą mieć na uwadze, planując działania w perspektywie nie roku, czy dwóch, ale przynajmniej kilku lat. W swych kalkulacjach muszą uwzględnić nie tylko koszty inwestycji, możliwe ceny węgla, ale też zapotrzebowanie na ten surowiec i to zarówno w kontekście embarga na paliwo z Rosji, jak i zmian zachodzących w modelu ciepłownictwa na terenie Polski.

Subskrybuj ślązag.pl

google news icon