"Iwona, księżniczka Burgunda" w Teatrze Polskim w Birlsku-Białej. Fascynujące przedstawienie
Wieloznaczność tekstu sprzyja zresztą teatralnym poszukiwaniom twórców, którzy pozostając w zgodzie z kanoniczną wersją dramatu, zderzają go z aktualnym „stanem świata”. Z tych poszukiwań rodzą się zwykle fascynujące przedstawienia. Takie, jak to, które weszło właśnie na afisz Teatru Polskiego w Bielsku-Białej.
Przez mój recenzencki życiorys przewinęło się naprawdę sporo inscenizacji „Iwony…”, żadna jednak nie przykuła mojej uwagi tak bardzo, jak ta. Zarówno dzięki oryginalnemu reżyserskiemu pomysłowi Leny Frankiewicz, jak i kreacji (tak!), jaką stworzyła Anita Jancia w tytułowej roli. Ale też dzięki precyzyjnej pracy pozostałych aktorów, bo stare teatralne powiedzenie mówi przecież, że „otoczenie czyni króla”. W Teatrze Polskim otoczenie dookreśla postać Iwony koncertowo.
Sztuczna młodość, prawdziwa zbrodnia
Prolog spektaklu rozgrywa się niemal niezauważenie. Na jakiś kwadrans przed trzecim dzwonkiem, foyer jest już pełne widzów, którym trudno oprzeć się urodzie zabytkowych wnętrz bielskiego teatru. W ruch idą komórki, uwieczniające wystrój pełen złoceń i purpurowych tkanin, ludzie uśmiechają się do ekraników, na których zostanie zapisany ten premierowy wieczór. A potem wrzucony na fejsa, Instagrama i coś tam jeszcze
Stałych bywalców niepokoi tylko widok kilku aktorów, którzy robią sobie selfie nieco zbyt demonstracyjnie, ale może też chcą mieć pamiątkę? Po chwili nie ma wątpliwości – to członkowie dworu, którzy po prostu sprawdzili ilu z nas, widzów, może zostać członkami ich elitarnego klubu „zaprogramowanych cyfrowo”.
Iwona, wślizgująca się na dwór trochę cichaczem, oczywiście fejsa nie ma, nie ma nawet komórki. A więc i pojęcia, jak można stworzyć (czytaj: zakłamać), własny wizerunek, używając mediów społecznościowych. Bo wykluczenie cyfrowe (wcale sporej grupy społecznej przecież) to jednak dopiero pierwsza warstwa reżyserskiego pomysłu Leny Frankiewicz.
Clou jej interpretacji to rozmowa o tym, jak bardzo owe media filtrują (nomen omen) obraz rzeczywistości i jak wypłukują z naszych charakterów wszelką prawdę. O świecie i o nas samych. Gombrowiczowski dwór, umowny przecież, staje się w tym przedstawieniu karykaturą samego siebie, a w konsekwencji – naszej współczesności. Obsesyjna pogoń dworaków za jakimś wyimaginowanym modelem piękna i młodości, być może stworzonym nawet przez sztuczną inteligencję, sprawia, że ich twarze ciągle pozostają obandażowane po kolejnych spotkaniach z chirurgiem medycyny estetycznej, usta przypominają glonojada (brawo charakteryzatornia), a reakcje nakierowane są wyłącznie na to, by dobrze sprzedać swój wizerunek na Instagramie.
Najgroźniejszy w takim ujęciu tekstu Gombrowicza jest jednak fakt, że skupienie większości członków dworu na liczeniu potencjalnych lajków a przede wszystkim na kreowaniu Alternatywnej Rzeczywistości, otwiera przestrzeń dla prawdziwego gwałtu, dla przemocy i w końcu dla prawdziwych zbrodni. Tej dawnej, która staje się przedmiotem szantażu i tej potencjalnej, która unicestwi Iwonę.
W spektaklu Teatru Polskiego elity nie mają czasu i ochoty rozliczać władców. Dobrze wiedzą natomiast, jak grać o przychylność króla i jego zauszników. Nikt nikogo nie szanuje, ukłony wykonuje się „na odczepnego”, za to intrygi knuje bez wytchnienia. Władza przemocowych mężczyzn jest nieograniczona i to oni wydają na Iwonę wyrok, reszta po prostu im kibicuje. Pozornie bezmyślnie; w rzeczywistości z głębokiego wyrachowania. Wiele razy ze sceny wieje prawdziwą grozą, ale też wszystkie postacie dramatu grane są w tym przedstawieniu bez cienia emocjonalnego fałszu.
Autentyczni muszą odejść
W to bagno wpada Iwona. Zaskakująca, intrygująca, grana przez Anitę Jancię jakby w opozycji do tradycyjnych portretów scenicznych tej bohaterki. Iwona z Teatru Polskiego nie jest nastoletnią dzierlatką, ogłupioną światem, do którego zawiódł ją przypadek i kaprys księcia Filipa. Od początku spektaklu wiemy o niej więcej, niż gdyby tylko siedziała na skraju sceny, irytując dwór swoim milczeniem. Wiemy więcej, bo w kluczowych dla narracji momentach na ekranie ukazuje się zbliżenie jej twarzy. Techniczny zabieg, stosowany we współczesnym teatrze nie zawsze z sensem, dla tej inscenizacji ma jednak znaczenie fundamentalne. Aktorka mimiką, a przede wszystkim oczami mówi o emocjach bohaterki nieomal wszystko. Spojrzeniem sygnalizuje zaskoczenie, zdumienie, strach, ale i erotyczną gotowość do związku z Filipem. A potem ból, rezygnację i niemą zgodę na bycie ofiarą.
Jej Iwona to jeszcze młoda, ale jednak dojrzała kobieta, której zrazu świat celebrytów wydaje się co najmniej kuszący. Z ciekawością rozgląda się po pałacu, być może aspiruje nawet do bycia jego mieszkanką. W jakimś sensie utrzymuje ją w tym Filip, który w interesująco niejednoznacznej interpretacji Michała Czaderny nie zawsze jest wyrachowanym lowelasem. Pięknie filmowana scena miłosnego zbliżenia Filipa i Iwony pozwala przypuszczać, że fizyczna atrakcyjność bohaterki znaczy dla księcia coś więcej niż okrutny, szczeniacki wygłup. To jednak za mało, by zrezygnować z wygodnego życia, apanaży i ukłonów dworaków, choćby i wymuszonych. A poza tym, na tym dworze gwałt nie jest przestępstwem, wystarczy go dobrze zatuszować.
Śmierć Iwony jest więc wspólnym dziełem ludzi, dla których jej inność pozostaje potencjalnym zagrożeniem w każdym wymiarze. Zabija ją przemoc dworskich macho, zazdrość kobiet, ale i to, że w swojej autentyczności pozostaje osamotniona. Do czasu – finał spektaklu wiele w tej materii wyjaśnia…

Może Cię zainteresować: