W sobotę lub inny wolny dzień, na przykład narodowego święta, mikrospołeczność lokalna – kilkadziesiąt, lub w porywach nawet kilkaset osób, wychodzi na ulicę i przejmuje ją na pewien czas.
Na środku z reguły staje stół, pojawia się prowizoryczna scena, na której sąsiedzi dzielą się swoimi talentami. Zaśpiewa chór, zatańczą dzieciaki, kilka osób ugotuje zupę albo nastawi wielki gar jakiegoś lokalnego przysmaku. Przez te parę godzin pobędziemy razem, pogadamy i pośmiejemy się. A potem poskładamy to wszystko, żeby spotkać się przy kolejnej okazji.
Wcześniej potargujemy się jeszcze na garażowych wyprzedażach, powymieniamy książkami, przedyskutujemy nowe przepisy na sernik czy pomidorową. Poplotkujemy i ponarzekamy. Wspólnie.
Koszutka? Było europejsko. Jak w Wiedniu czy Pradze
W maju i czerwcu sporo się przemieszczałem i miałem czasem szczęście trafiać na tego rodzaju imprezy. Wiem, że w Warszawie świętował Mokotów i kilka innych dzielnic. Bawiła się przy okazji mistrzostw świata w hokeju na lodzie moja ulubiona Ostrava.
W połowie czerwca w Pradze, na Vinohradach, rozłożyły swoje kramy lokalne zakłady rzemieślnicze oraz zwykli mieszkańcy. Najpierw, do południa, odbywał się targ staroci, a potem w Havlickovym Sadzie trwał wielki festyn kulinarny.
Tak, Czesi też mają swojego Rozkosznego i Martę Dymek. Od jednej z gwiazd czeskiej gastro-sceny dostałem nawet saszetkę paprykowej marynaty do kurecich kridel, ale za autograf już podziękowałem.
Inny weekend kończyłem w Wiedniu. Opodal hotelu trwał festyn zorganizowany przez sieć sklepów z żywnością i kosmetykami „ze świata”. Na straganach gotowały się przysmaki kuchni tajskiej, jamajskiej i nepalskiej, pachniało curry i nie tylko. Na scenie niezmordowany cover-band grał przeboje chyba całych lat dziewięćdziesiątych i trzy czwarte ludzi na ulicy gibało się i tańczyło. Okoliczne knajpki nie narzekały na wysokość utargu.
Zainspirowany i ubawiony tymi wydarzeniami wpadłem w sobotę 13 lipca 2024 r. w samo południe na festyn sąsiedzki „Pobudka Koszutka”, niemal pod domem.
Było europejsko. Wymiana książek i roślin doniczkowych – zaliczona. Szereg miejsc, w których można było sprawdzić się manualnie albo przejechać na próbę towarowym rowerem (i to nie jako pasażer) – mam również zaliczone. Poczęstunek darmowymi smakołykami zapewnionymi przez partnerów imprezy – w umiarkowanym stopniu, bo dbam o linię – również.
W dzielnicowej mikroskali możemy budować wspólnotę
Katowicka Koszutka ma to szczęście, że jest niewielką dzielnicą mającą praktycznie wszystko, poza dostępem do morza. Mamy tu również bibliotekę i dobrze działający Dom Kultury. To właśnie na ich terenach odbyło się nasze „bloc-party”. Ale organizatorzy nie ograniczyli się tylko do tych terenów – między innymi na niedalekiej hałdzie był spacer fotograficzny w klimacie „Diuny”, na „Aszy” (czyli w Parku Budnioka) toczyła się gra terenowa.
Dopisała pogoda, dopisała również obecność miejskich oficjeli – naliczyłem kilkoro radnych dzielnicy i miasta, przewodniczącego rady miasta, a nawet wiceprezydenta Katowic, który (chyba na wszelki wypadek) przyjechał do nas „na kole”.
Jedyne do czego mógłbym się doczepić, to chyba niewielki udział w tej imprezie ludzi nowych, takich naprawdę „z ulicy i okolicy”. Odnosiłem wrażenie, że widzę ciągle tych samych, znanych mi ludzi, że nie ma tam tych, których nie znam. Ale może to tylko moje odczucie.
Pozostaje mi tylko zaapelować do czytelników Ślązaga: bierzcie udział w lokalnych wydarzeniach! Są naprawdę świetne i po prostu nasze. Właśnie w dzielnicowej mikroskali możemy budować wspólnotę, zwiększać też – co ważne – poczucie bezpieczeństwa. Dobrze jest znać swoich sąsiadów, dobrze jest z nimi zamienić kilka słów.
Korzystajmy z energii lokalnych aktywistów. Oni po prostu robią dobre rzeczy.
Może Cię zainteresować: