Miasto, w którym Karl Eduard przyszedł na świat, tętniło życiem; brukowane ulice rozbrzmiewały stukotem kopyt, dźwiękiem przekupek nawołujących na targu, a nad dachami czerwonych kamienic snuły się dymy tysiąca kominków. Od zachodu rósł ciężki mur koszar pruskich, skąd od rana niosły się suche rozkazy i tętent musztry. Nad placami i ulicami unosił się zapach węgla, dymu i świeżo pieczonego chleba. Między eleganckimi kamienicami a wąskimi zaułkami. Breslau był wtedy miastem kontrastów: surowym i pięknym, roześmianym i posępnym, dumnym ze swej rosnącej potęgi.
Karl dorastał w domu, gdzie szabla i dyscyplina wyznaczały rytm dnia. Ojciec, oficer pruskiej armii, oczekiwał, że i syn pójdzie tą samą drogą. Ale chłopiec od najmłodszych lat nosił w sobie inne pragnienia - uciekał myślami w świat, którego nie można było zamknąć w żadnym regulaminie.
Teatr był jego życiem
Pewnego zimowego wieczoru, kiedy był jeszcze chłopcem o cienkiej twarzy i czujnych oczach, wydarzyło się coś, co na zawsze odmieniło jego życie. Karl miał wtedy ledwie 10 lat, a w jego oczach świat był jeszcze nieprzewidywalnym ogrodem cudów i lęków. Gdy tamtego styczniowego wieczoru przekraczał ciężkie drzwi Teatru Miejskiego we Wrocławiu, czuł, jak serce bije mu szybciej niż kiedykolwiek. Świat za progiem był szary i chłodny, bruk ulic zamarzał pod butami, a tu - w środku - paliły się setki świec, a powietrze pachniało woskiem, tkaninami i nieokreślonym zapachem wyczekiwania.
Usiadł na wysokim, wąskim balkonie, gdzie drewno skrzypiało pod stopami, a zimno wciskało się przez szpary. Ale kiedy kurtyna uniosła się powoli w górę, a scena zajaśniała światłem, Karl zapomniał o wszystkim. Aktorzy poruszali się jak postacie z baśni, ich głosy były potężne jak fale, a każde słowo miało ciężar ołowiu i blask srebra. Nie wiedział jeszcze wtedy, że właśnie tam, wśród kurzu starych desek i migotliwego światła, jego dusza podpisała umowę na całe życie. Umowę z Teatrem - bez krwi, bez świadków, bez odwrotu.
Gdy wracał później ulicami Breslau pod przygaszonymi latarniami, czuł, że jego serce płonie. Nie słyszał szczęku podkutych butów, nie czuł zimnego wiatru - w jego myślach wciąż trwał tamten spektakl, a on wiedział już jedno: nigdy nie wystarczy mu zwyczajne życie.
Gdy Holtei zaczął mówić - nie z kartki, lecz z duszy - coś pękło
Młodość Holteia była walką dwóch światów: tego, którego oczekiwali od niego inni, i tego, który palił się w jego wnętrzu jak święty ogień. Opuścił Wrocław, by w Berlinie studiować prawo, lecz paragrafy i kazusy szybko stały się dla niego kajdanami. Miasto cesarskie, choć wielkie, nie potrafiło uwięzić jego duszy. Rzucił naukę, a zamiast togi, przyodział się w teatralny płaszcz wędrowca.

Początki były gorzkie. Karl grał w podrzędnych trupach, w teatrach pachnących wilgocią i kurzem. Często więcej było lamp na sali niż widzów. Zimą marzł, latem głodował, ale w każdym słowie, w każdym geście, ćwiczył swoją sztukę, hartował serce. Pisał później: „Nie zna prawdziwego teatru ten, kto nie zasmakował jego samotności”.
Wszystko zmieniło się pewnej nocy we Wrocławiu, kiedy wystąpił z własnym programem balladowym. Sala była niewielka, publiczność sceptyczna, lecz gdy Holtei zaczął mówić - nie z kartki, lecz z duszy - coś pękło. Mówił głosem, który drżał, ale nie gasł. Jego recytacje Goethego, Schillera i własnych ballad poruszały do głębi. Wieści o występie rozeszły się błyskawicznie. Wkrótce zaproszono go do Berlina, Lipska, Drezna i Pragi. Ludzie przychodzili tłumnie, by zobaczyć człowieka, który nie tylko mówił poezję - on ją przeżywał.
Gazety pisały o „fenomenie Holteia”, a jego wieczory balladowe stały się wydarzeniem kulturowym. Młodzież cytowała go na ulicach, salony literackie otwierały przed nim drzwi, a krytycy zgodnie przyznawali - Holtei wskrzesza duszę romantyzmu.
Sławę wykorzystał nie tylko jako recytator, ale i dramaturg, dyrektor teatrów, mentor młodych poetów. Zasiadał przy stołach z najwybitniejszymi, ale i sam prowadził spotkania, na których mówił o teatrze jak o świątyni.
Osobista tragedia i „Schlesische Geschichten”
U jego boku stała Luise Roge - aktorka o jasnych oczach i głosie miękkim jak wiosenny deszcz. Ich małżeństwo było jak sztuka grana w szaleńczym tempie: pełne podróży, prób, śmiechu i łez za kulisami. Kiedy zmarła, coś w Holteiu umilkło na zawsze. „Światło mojej drogi zgasło. Idę dalej, ale każdy krok boli” - pisał w liście, który do dziś przechowywany jest w archiwum.

Mimo osobistej tragedii, nie zatrzymał się. Kierował teatrami w Berlinie i we Wrocławiu, pisał sztuki, wspomnienia, wspierał młodych aktorów. Jego „Schlesische Geschichten” - opowieści o ludziach twardych i wesołych jak śląski wiatr - zyskały ogromną popularność. „Ślązak śmieje się łatwo, nawet gdy wiatr zrywa mu dach” - mawiał z uśmiechem.
Z czasem jednak świat zaczął się zmieniać szybciej, niż on potrafił nadążyć. Romantyzm blakł wobec realizmu i przemysłu. Jego sztuki schodziły ze scen, jego imię pojawiało się coraz rzadziej. Przyjaciele odchodzili, redakcje milczały, a sale, w których kiedyś wiwatowano na jego cześć, stały się dla niego obce.
W 1864 roku, już zmęczony i posiwiały, powrócił na stałe do Wrocławia. Miasto było inne: bruk gładszy, domy wyższe, lampy gazowe zamiast świec. Ale mgły nad Odrą wciąż te same, a dzieci nadal śmiały się w zaułkach. Tam, pośród książek, rękopisów i wspomnień, Holtei spędził ostatnie lata życia - jak ostatni rycerz zapomnianej armii sztuki.

Zmarł 12 lutego 1880 roku. W ciszy przerwanej tylko szelestem zimowego wiatru.
Po jego śmierci świat zamilkł na moment. Ale Wrocław nie zapomniał. Do dzisiaj czasem o nim wspomina.

Życzyłbym nam wszystkim, by na wszystkich scenach teatru - zwłaszcza na śląskich, tych pod gołym niebem, otulonych wiatrem, spojrzeniem przechodnia i gestem przypadku - powracał duch Holteia, ostatniego rycerza zapomnianej armii sztuki, co słowem walczył, sercem służył i scenę niósł tam, gdzie nikt jej się nie spodziewał.

Może Cię zainteresować: