To chyba dobrze, gdy tradycja nie jest „bezmyślna”, gdy nie są zapominane jej korzenie. Spieramy się nieraz o przestrzeń publiczną. Pozwalać na szopki inspirowane Biblią na miejskich placach, czy raczej zamykać je w kościołach? Czy w marketach powinny być tylko błyskotki, tak aby żadnego klienta nie zrazić? Te dylematy są jakoś zrozumiałe, choćby dlatego, że boimy się kogoś urazić. Zwłaszcza w dobie coraz większego splatania się najróżniejszych tradycji.
Lekarstwem wydaje się opowieść. Kiedy ktoś wyjaśnia swoje
dziedzictwo, to ono już nie jest takie obce, groźne, a zatem już
nie godzi w nasze uczucia. Bo staje się ludzką historią, a nie
propagandą.
Niedawno spotkałem się ze wspomnieniami pewnego człowieka, który jako niemowlak został deportowany z Łemkowszczyzny na Dolny Śląsk. Po latach, gdy odbywał służbę wojskową w pobliżu swoich rodzinnych stron, odwiedził chatę, z której po wojnie pospiesznie wyrzucono jego rodzinę.
Tak to wspomina: „Nasz dom stał, mieszkali w nim ludzie.
Wpuścili mnie, nawet zrobili herbaty. Ja byłem dziecko, dziewięć
miesięcy, jak rodziców wywozili, i matka wspominała, że chciała
zabrać kołyskę. Ojciec jej zabronił, bo brakło miejsca, ile
można na jeden wóz zabrać? Mama całe życie tej kołyski
żałowała. Więc spytałem człowieka, który tam mieszkał, co
zastał, jak się wprowadzali. On powiedział, że przyszli z małym
dzieckiem, nie mieli nic. A w tym domu wszystko było, nawet kołyska
na środku i on w niej wszystkie cztery córki wychował. Ja mu
powiedziałem, że to była moja kołyska. Jego córka nas słuchała,
była z tego samego roku co ja i powiedziała, że w takim razie my
rodzina, skoro w jednej kołysce wychowani.” (Agnieszka
Pajączkowska, Wędrowny Zakład Fotograficzny, Wydawnictwo Czarne,
2019, s. 318)
Nie wiem, czy ten
pan buduje szopkę w swoim mieszkaniu. Ale gdyby to robił, to
wyobrażam sobie, że mógłby ustawiać w niej kołyskę. Wcale bym
się nie zdziwił. Byłaby okazją do snucia opowieści. A ta znowu
uwrażliwiałaby na wspólnotę, która przekracza zwykłe schematy
na temat rodziny, przynależności, tożsamości. Otwierałaby na
tajemnicę. A chyba po to są Święta. I świąteczne tradycje.
Zatem atmosfera
świąteczna może przemawiać. Ale bywa, że nieraz tylko złości.
Może wtedy, gdy jest bezmyślna, gdy nie rozumiemy symboli, bo nie
wiemy, skąd się wzięły. Tak bywa też z symbolami biblijnymi.
Kulturowe zerwanie z jej korzeniami prowadzi do ignorancji. I wtedy
nawet szopka może być odbierana jak zagrożenie. Nie wspominając
już o Gwieździe Betlejemskiej na kształt Gwiazdy Dawida albo o
innych źródłach tożsamości judeochrześcijańskiej.

I jest to rujnujące
nie tylko dla wierzących. Życie społeczne posługuje się
symbolami. Budowanie wspólnoty to delikatny proces. Gdy nie wiemy
skąd się wzięły wspólne nam gesty, to łatwo je narazić na
zdeprecjonowanie. Na „palenie, deptanie czy usuwanie” korzeni, z
których wyrastamy.
To może marzenie
ściętej głowy, ale marzy mi się wsłuchiwanie się w opowieści
ludzi, którzy np. inspirowani Mędrcami ze Wschodu, stawiają koło
choinki zdjęcia znanych osób, które fascynowały ich przodków,
miały wpływ na los ich rodzin. Albo wśród prostych pasterzy
opowiadają o niepospolitych przygodach prostej ciotuni. Koło żłobu
mogą wspominać biedę, która wydobywała z nich zaradność. A
spis ludności i migracja Świętej Rodziny to motyw uwalniający
opowieści o zagranicznym rzucaniu się na głęboką wodę.
Takie małe tradycje
to zakorzenianie małej ojczyzny. Choć może nie takiej małej,
skoro pozwalają odkryć rodzinę w niespodziewanych miejscach.


