W rocznicę Nocy Kryształowej warto przypomnieć, jak systematycznie i brutalnie III Rzesza budowała fundamenty państwowego antysemityzmu, który doprowadził do pogromu Żydów w nocy z 9 na 10 listopada 1938 roku. Doszło do niego także na niemieckiej części Górnego Śląska, a wydarzenie to nie było przypadkowym wybuchem przemocy, lecz kulminacją wieloletniej polityki nienawiści, propagandy i prawnego wykluczenia.
Od samego początku rządów nazistów w 1933 roku, antysemityzm był centralnym elementem ich ideologii. Adolf Hitler i jego otoczenie głosili teorię rasowej wyższości Niemców, a Żydów przedstawiali jako zagrożenie dla czystości narodu i bezpieczeństwa państwa. Wkrótce po objęciu władzy rozpoczęto systematyczne działania mające na celu wykluczenie Żydów z życia społecznego, gospodarczego i politycznego. 15 września 1935 roku Reichstag uchwalił tzw. Ustawy Norymberskie, które stały się fundamentem prawnym dla rasistowskiej polityki III Rzeszy. Składały się z dwóch głównych aktów: ustawy o obywatelstwie Rzeszy, pozbawiającej Żydów statusu obywateli Niemiec, oraz ustawy o ochronie krwi niemieckiej i niemieckiej czci, zakazującej małżeństw i stosunków seksualnych między Żydami a Niemcami, a także zatrudniania Niemek przez Żydów jako pomocy domowych.
Równolegle z legislacją, bojówki SA (Sturmabteilung) prowadziły kampanię zastraszania, demolowania żydowskich sklepów, synagog i mieszkań. Policja i sądy często ignorowały te akty przemocy, a sprawcy pozostawali bezkarni. Państwo nie tylko tolerowało, ale wręcz inspirowało takie działania. Joseph Goebbels, minister propagandy, oraz Julius Streicher, wydawca skrajnie antysemickiego pisma „Der Stürmer”, odegrali kluczową rolę w podsycaniu nienawiści. Ich przekaz był prosty: Żydzi są wrogami narodu, pasożytami, zdrajcami. Fałszywe oskarżenia, jak rzekomy „cios w plecy” zadany Niemcom przez Żydów w czasie I wojny światowej, były powtarzane w mediach, szkołach i na wiecach.
Bezpośrednim pretekstem do pogromu była śmierć niemieckiego dyplomaty Ernsta vom Ratha, zastrzelonego przez młodego Żyda Herschela Grynszpana w Paryżu. Goebbels wykorzystał to wydarzenie, by uzasadnić „spontaniczny gniew ludu”, który w rzeczywistości był z góry zaplanowaną akcją państwową. Ogólnokrajowy pogrom rozpoczął się przecież zaledwie kilka godzin po śmierci vom Ratha, który zmarł 9 listopada, dwa dni po zamachu. Wątpliwości dotyczą też motywów zamachowca, gdyż istnieją też domniemania, że zabójstwo, jakiego się dopuścił, mogło mieć podłoże osobiste. W każdym razie wydaje się, że akcja w Niemczech była zaplanowana i przygotowywana już wcześniej. A do jej rozpoczęcia niejeden powód był dobry dla jej brunatnych reżyserów i prędzej czy później naziści by go wyszukali. W każdym razie wykorzystanie przez nich czynu Grynszpana jako pretekstu do pogromu było cyniczne, a skutki – przerażające. W ciągu jednej nocy spalono ponad 1400 synagog, zniszczono tysiące żydowskich sklepów i mieszkań, a około 30 tysięcy Żydów trafiło do obozów koncentracyjnych. Sceną tej odrażającej eksplozji antysemityzmu stał się również niemiecki Górny Śląsk. Śląsk Opolski – jak nazywano go wówczas po drugiej, polskiej stronie granicy.
Jak na Noc Kryształową reagowała polska prasa?
Gdy w Niemczech naziści podpalali synagogi, a ulice pokrywały się odłamkami szkła z rozbitych witryn żydowskich sklepów, śląska prasa obozu rządzącego – sanacji – nie poświęciła temu dramatowi zbyt wiele uwagi. W centrum zainteresowania redakcji „Polski Zachodniej” znalazły się wówczas uroczystości 20-lecia odzyskania niepodległości, hucznie obchodzone w Cieszynie, na świeżo przyłączonym do II Rzeczypospolitej Zaolziu, z udziałem samego prezydenta Ignacego Mościckiego. Berlińskie ekscesy odnotowano dopiero na czwartej stronie gazety, w krótkim artykule zatytułowanym „Synagogi berlińskie płoną”.
Ten chłodny, pozbawiony emocji tekst ograniczał się do suchego opisu wydarzeń: wspomniano o podpaleniu synagog, demolowaniu sklepów i aresztowaniach Żydów, ale zabrakło potępienia, współczucia czy choćby refleksji. Wymowa artykułu była niemal urzędowa – jakby redakcja relacjonowała wydarzenia z odległego świata, nie mające bezpośredniego związku z polską rzeczywistością. Brakowało w nim zarówno empatii, jak i głębszej refleksji politycznej czy społecznej.
W tym kontekście praktyczny brak komentarza wobec pogromu Żydów w Niemczech nabiera szczególnego znaczenia. Gdyż nie był to chyba wyraz obojętności, lecz raczej kalkulacji politycznej, podporządkowanej interesom państwa. W obliczu brutalnej nocy, która zapowiadała dalszą eskalację antysemickiej przemocy w III Rzeszy, gazeta sanacyjna wolała skupić się na celebrze narodowej niż na tragedii sąsiadów zza granicy. To milczenie – lub półgłos – wobec pogromu mówi wiele o priorytetach ówczesnej prasy rządowej.
Gdyż taka forma przekazu nie wydaje się przypadkowa. W 1938 roku II Rzeczpospolitą i III Rzeszę łączył obowiązujący układ o nieagresji, a stosunki dyplomatyczne między nimi miały zaostrzyć się dopiero w nadciągających miesiącach. Władze w Warszawie starały się zachować pozory dobrosąsiedztwa, co przekładało się na ton oficjalnych mediów. Nawet na Górnym Śląsku, gdzie wojewoda Michał Grażyński oraz środowiska powstańców śląskich nie kryły swojej niechęci wobec Niemiec, obowiązywała dyscyplina polityczna. Prasa rządowa, do której należała „Polska Zachodnia”, musiała tonować antyniemieckie wypowiedzi. Nawiasem zresztą mówiąc, znane są przypadki z czasów II RP., gdy polscy dziennikarze (także na Śląsku) wypowiadający się niepochlebnie o Adolfie Hitlerze, stawali przed polskim sądem i bywali skazywani. Nawet jeśli ich krytyka wyrażała lokalne nastroje.
Przemycane aluzje
Z kolei jednak artykuł „To była siła wyższa…” opublikowany na pierwszej stronie „Polski Zachodniej” z 13 listopada 1938 roku, stanowi jeden z nielicznych przykładów, w których redakcja rządowej gazety pozwala sobie na subtelny, choć wyczuwalny komentarz wobec wydarzeń w III Rzeszy. Już sam tytuł – zakończony wielokropkiem – sugeruje ironię i dystans wobec oficjalnej narracji niemieckich instytucji. W tym przypadku chodzi o decyzję tamtejszych towarzystw ubezpieczeniowych, które odmówiły wypłaty odszkodowań właścicielom zniszczonych żydowskich sklepów i synagog, uzasadniając to „siłą wyższą”.
Treść artykułu, choć utrzymana w tonie informacyjnym, zawiera wyraźne ślady krytycznego spojrzenia. Redakcja przytacza absurdalne uzasadnienia niemieckich ubezpieczycieli, którzy twierdzą, że pogrom był „nieprzewidywalnym kataklizmem”, a więc nieobjętym ochroną polis ubezpieczeniowych. W tym kontekście wielokropek w tytule działa jak lekko szyderczy komentarz – nie wypowiedziany wprost, ale wyczuwalny dla czytelnika. Takie ironiczne zawieszenie głosu, pozwalające redaktorowi wyrazić dezaprobatę bez łamania zasad ostrożności politycznej.
Dlatego tym bardziej zwraca uwagę reportaż zamieszczony na odległej wprawdzie, dwunastej stronie tego samego wydania „Polski Zachodniej”. Tekst ten swoją bezpośredniością i autentyzmem wyłamuje się z chłodnej konwencji informacyjnej. Autor, podpisany inicjałami W.M., relacjonuje skutki wydarzeń w nadgranicznym Bytomiu, gdzie pogrom przybrał szczególnie brutalną formę. „Olbrzymia łuna palącej się synagogi widoczna była również po stronie polskiej. Na granicy gromadziły się tłumy mieszkańców pogranicznych gmin, obserwując pożar” – pisze reporter, oddając skalę zniszczeń i świadomość ludności polskiego Śląska na temat tego, co mam miejsce tuż po drugiej stronie granicy.
Obraz Bytomia po pogromie jest porażający: Na ulicach miasta silny ruch. Wszędzie pełno umundurowanych hitlerowców, wykrzykujących antysemickie hasła. Na domach i składach żydowskich napisy „Jude” z rozmaitymi niesmacznymi dopiskami. Żyda nie znajdziesz na ulicy ani na lekarstwo.
Autor opisuje, jak tłum oblał synagogę benzyną i naftą, po czym podpalił ją z wszystkich stron. „Olbrzymi słup ognia strzelił w górę, obejmując momentalnie całą świątynię.” Straż pożarna ograniczyła się jedynie do ochrony sąsiednich budynków, nie podjęto próby ratowania obiektu.
Jeszcze bardziej wstrząsający jest fragment, w którym reporter relacjonuje, jak „uzbrojeni szturmowcy hitlerowscy przywlekli siłą kilkaset aresztowanych Żydów i Żydówek przed palącą się synagogę, gdzie kazali im się wśród kpin i docinków przypatrywać pożarowi ich świątyni.” To scena, która przekracza granice wyobraźni – brutalna, upokarzająca, symboliczna.
Na ulicy Dworcowej, jak pisze autor, „szereg zdemolowanych sklepów żydowskich świeci pustymi oczodołami wybitych okien wystawowych.” Przed osmolonymi i dymiącymi jeszcze murami synagogi gromadzą się tłumy.
Ponury widok. Można być największym przeciwnikiem Żydów, ale te zniszczone mury domu, który przed niecałym tygodniem był domem modlitwy dla ludzi wyznających religię i do tej religii przywiązanych, wywołują odruchowe oburzenie na tych, którzy dokonali tego dzieła zniszczenia w barbarzyński sposób.
W kontekście polityki informacyjnej II RP, która nakazywała tonować krytykę Niemiec ze względu na obowiązujący traktat o nieagresji i wciąż utrzymywane stosunki dyplomatyczne, ten reportaż jawi się jako akt odwagi – ukryty na dalszej stronie, ale wyraźnie wyłamujący się z oficjalnej linii przekazu. Pokazuje, że nawet w warunkach ograniczonej wolności prasa potrafiła przemycić ton krytyczny, nie przekraczając granic wyznaczonych przez politykę ogólnopaństwową. Narracja jest żywa, pełna szczegółów, a miejscami wręcz emocjonalna. Autor nie kryje oburzenia wobec brutalności niemieckich sprawców, potępia ich działania jako barbarzyńskie i nieludzkie. Co ciekawe, w tekście ujawnia się jego osobisty stosunek do Żydów – niechętny, nacechowany stereotypami – co nadaje reportażowi dodatkowy wymiar. Dziennikarz bowiem nie ukrywa swoich osobistych uprzedzeń (co robi pisząc wprost: „Nie jestem przyjacielem Żydów”), to jednak jego relacja jest pełna potępienia wobec niemieckich sprawców.
Nie mogę się nadziwić, że Niemcy chełpiący się swoją kulturą, walczą z wyklętą u siebie rasą w tak okrutny i barbarzyński sposób – konkluduje.
Nie usprawiedliwia więc przemocy ani nie relatywizuje winy Niemców. Wręcz przeciwnie: jego potępienie jest tym bardziej wymowne, że pochodzi od osoby, która nie darzy Żydów sympatią, a mimo to nie godzi się na ich prześladowanie. Ten paradoksalny ton – połączenie niechęci z moralnym sprzeciwem wobec przemocy – czyni reportaż z Bytomia rzadkim dokumentem epoki. Pokazuje, że nawet w społeczeństwie przesiąkniętym uprzedzeniami, granica między niechęcią a zgodą na pogrom była dla wielu nieprzekraczalna.
Gazeta Korfantego: państwowy bandytyzm i hańba cywilizacji
W numerze „Polonii” z 13 listopada 1938 roku, wydawanej przez Wojciecha Korfantego, czołowego przeciwnika sanacji, pierwsze strony podobnie jak w „Polsce Zachodniej” poświęcone były obchodom 20-lecia niepodległości. Jednak już na kolejnych stronach widać wyraźną różnicę w tonie i priorytetach redakcyjnych.
„Polonia” nie przemilcza pogromu w Niemczech. Wręcz przeciwnie – poświęca mu osobny artykuł, który nie tylko relacjonuje wydarzenia Nocy Kryształowej, ale też wyraźnie je potępia. W odróżnieniu od chłodnych, zdystansowanych relacji prasy sanacyjnej, tutaj mamy do czynienia z językiem bardziej zaangażowanym, emocjonalnym, a miejscami wręcz oskarżycielskim. Redakcja nie ukrywa oburzenia wobec brutalności niemieckich bojówek i bezczynności władz III Rzeszy.
To stanowisko wpisuje się w szerszy kontekst polityczny: Korfanty, jako lider opozycji i to przebywający na emigracji, nie był związany zobowiązaniami dyplomatycznymi wobec Berlina, które ograniczały przekaz prasy rządowej. Jego „Polonia” mogła pozwolić sobie na ostrzejszy ton, a nawet na otwartą krytykę Hitlera i nazistowskiej polityki rasowej. Redakcja ryzykowała wprawdzie konfiskatą wydania przez państwowego cenzora. W tym jednak historycznym momencie ryzyko takie nie było wielkie. Dalsze zresztą informacje na temat antysemickich ekscesach w Niemczech drukowano wprost jako depesze międzynarodowych agencji informacyjnych, których serwis abonowała Polonia. W tym przypadku nawet niechętny korfanciorzom cenzor nie miał podstawy do interwencji.
W numerze „Polonii” z 12 listopada 1938 roku redakcja nie ograniczyła się już tylko do relacjonowania wydarzeń. Artykuł zatytułowany „Ponure średowiecze” był wyraźnym głosem potępienia – nie tylko wobec sprawców pogromu, ale wobec całego systemu, który go umożliwił. Tytuł nie pozostawiał wątpliwości: to, co wydarzyło się w Niemczech, nie było tylko aktem przemocy, lecz cywilizacyjnym regresem, powrotem do epoki postrzeganej w tamtych czasach jako okres ciemnoty i fanatyzmu.
Redakcja „Polonii” pisała o „dzikim barbarzyństwie”, „państwowym bandytyzmie” i „hańbie cywilizacji”, wskazując, że pogrom nie był spontanicznym wybuchem gniewu, lecz zorganizowaną akcją państwową, przeprowadzoną z udziałem policji, bojówek i administracji. W kolejnych numerach same za siebie mówiły już choćby tylko nagłówki: „Żydom nie wolno chodzić do teatrów i kin”, „Masowe aresztowania i osadzanie w obozach koncentracyjnych”, „Antysemityzm ideologia dyktatur. Dlaczego Niemcy występują przeciw Życiom”, „Ameryka demonstruje przeciw barbarzyńskim prześladowaniom Żydów” czy „Zupełne pognębienie Żydów. Oburzenie w świecie cywilizowanym”.
Śląsk Opolski w ogniu
W numerze „Polonii” z 15 listopada 1938 roku redakcja opublikowała wstrząsającą relację zatytułowaną „Dalsze szczegóły zamieszek na Śląsku Opolskim” (jak nazywano wówczas całą niemiecką część Górnego Śląska – ten Śląsk Opolski zaczynał się więc zaraz za Radzionkowem, Łagiewnikami czy Godulą), która ujawniała skalę i precyzję, z jaką przeprowadzono pogrom Żydów w miastach takich jak Bytom, Gliwice, Zabrze, Racibórz, Koźle czy Strzelce Opolskie. Gazeta ujawniła szereg detali. Czytelnik „Polonii” dowiadywał się więc, że akcja została zrealizowana według jednolitego planu, a jej rozpoczęcie nastąpiło dokładnie o drugiej nad ranem w czwartek, 10 listopada. Wtedy to do synagog, domów modlitwy i sąsiadujących z nimi mieszkań wtargnęli specjalnie odkomenderowani członkowie tzw. „Brandkommando”. Ich zadaniem było najpierw wyniesienie cennych przedmiotów – srebrnych lichtarzy, metalowych sprzętów – a dopiero potem podpalenie budynków. W Bytomiu usunięto nawet tabliczkę z napisem „Judengasse”, po czym podpalacze wspięli się po drabinach na boczne kopuły synagogi i podłożyli ogień. Równocześnie spalono kilkupiętrowy dom gminny z pełnym wyposażeniem biurowym i mieszkaniowym. Z kolei w Gliwicach po kilkugodzinnym pożarze synagogi runęła jej wielka kopuła. Aresztowanych Żydów osadzono w klubie żydowskim, gdzie przez cały dzień siedzieli na krzesłach, bez możliwości opuszczenia miejsca – niektórzy zemdleli z głodu, strachu i wycieńczenia. W Wielkich Strzelcach motłoch zdemolował wszystkie sklepy żydowskie, a synagogę spalono po uprzednim wyniesieniu całego wyposażenia na plac, gdzie podpalono je wśród entuzjazmu tłumu. Z kolei w Koźlu nad Odrą kilku wyrostków wspięło się na kopułę synagogi i odrąbało wielką Gwiazdę Dawida, co spotkało się z oklaskami i wyciem zgromadzonych. Zaś synagogę w Raciborzu demonstranci podpalili nad ranem, a wszystkie zakłady przemysłowe zwolniły pracowników z pracy, by mogli uczestniczyć w „widowisku”.
Relacja „Polonii” nie pozostawiała złudzeń: pogrom był zorganizowany, brutalny i systemowy, a do tego towarzyszyła mu nie tylko obojętność, ale i aprobata czy wręcz współudział mieszkańców. Nie był to jednak żaden oddolny wybuch gniewu, lecz precyzyjnie zaplanowana operacja, przeprowadzona z udziałem służb państwowych i lokalnych władz. W tym kontekście tytuł „Ponure średniowiecze” nabiera jeszcze głębszego znaczenia – nie jako metafora, lecz jako diagnoza cywilizacyjnego upadku.
Polska ich nie przyjęła
W „Polonii” pojawiła się też informacja o próbie potajemnego przepędzenia aresztowanych Żydów przez zieloną granicę do Polski. Władze polskie, uprzedzone o zamiarach Niemców, wzmocniły posterunki graniczne, co zmusiło stronę niemiecką do zmiany planów. W rezultacie Żydów w wieku powyżej 60 lat odesłano do rodzin lub miejsc zamieszkania, jednak młodsi zostali wywiezieni do obozu koncentracyjnego. Według gazety – do Dachau, choć dziś wiemy, że niekoniecznie akurat tam. Np. z danych opublikowanych przez historyka Alfreda Koniecznego wynika, ze Żydów aresztowanych przez Gestapo w Opolu i Wrocławiu, Niemcy uwięzili w obozie w Buchenwaldzie. Ale niezależnie od tego, do jakiego nazistowskiego obozu nieszczęśni trafili, ich szanse na przeżycie były nikłe. Tym bardziej, że niemieckie represje wobec Żydów, i tak już nieludzkie, wkrótce miały przerodzić się w Zagładę. Nieodparcie więc nasuwa się tu pytanie, czy przyjęcie tych przymusowych emigrantów przez Polskę mimo wszystko nie uratowałoby życia choć niektórym z nich.
Niewiele też dni upłynęło, a górnośląska prasa bezrefleksyjnie relacjonowała już starania polskiej dyplomacji, mające na celu emigrację Żydów z II Rzeczypospolitej...
I o tym też powinniśmy pamiętać: choć pogrom z 9 na 10 listopada 1938 roku wstrząsnął opinią publiczną na całym świecie, Polska nie otworzyła granic dla Żydów uciekających z III Rzeszy. Wręcz przeciwnie – już kilka tygodni wcześniej, 6 października, Ministerstwo Spraw Wewnętrznych wydało rozporządzenie unieważniające paszporty polskich obywateli przebywających za granicą dłużej niż pięć lat. Uderzyło to bezpośrednio w tysiące Żydów mieszkających w Niemczech, którzy nagle stracili możliwość powrotu do kraju.
W efekcie, gdy władze niemieckie rozpoczęły masowe wydalanie Żydów z polskim obywatelstwem – m.in. w ramach tzw. „Polenaktion” – około 17 tysięcy osób zostało wypchniętych w stronę granicy. Polska ich nie przyjęła. Tysiące utknęły w strefie przygranicznej, m.in. w wielkopolskim Zbąszyniu, gdzie powstał prowizoryczny obóz. Warunki tam były trudne, a pomoc ograniczona. Niewykluczone, że jednak właśnie ten kryzys uchodźczy doprowadził do desperackiego aktu Herschela Grynszpana, który w Paryżu zastrzelił niemieckiego dyplomatę – co naziści wykorzystali za bezpośredni pretekst do rozpętania Nocy Kryształowej.
Polska zatem nie tylko nie przyjmowała Żydów uciekających z Niemiec po Nocy Kryształowej, ale już wcześniej podjęła działania, które uniemożliwiły im powrót do II RP. Polityka graniczna II RP, oparta na bezdusznej kalkulacji dyplomatycznej i obawie przed masowym napływem uchodźców, okazała się bezwzględna wobec humanitarnego kryzysu.
Może Cię zainteresować:

