FB: palaszewski.com
Miłosz Pałaszewski

Miłosz Pałaszewski - młody zdobywca najdzikszych gór Europy. Maszeruje mimo przeciwności losu

Jeśli wydaje wam się, że całe życie macie pod górkę, to poznajcie Miłosza Pałaszewskiego i jego rodziców - Justynę oraz Mariusza. Miłosz urodził się jako skrajny wcześniak, zmaga się m.in. z mózgowym porażeniem dziecięcym. Tytanicznej pracy wymagało nauczenie go pisania, mówienia, a nawet chodzenia. Teraz nie można go zatrzymać. Zdobywa najdziksze góry Europy. Rodzina Pałaszewskich z chodzenia pod górę zrobiła coś niesamowitego. Co roku wyruszają na wyprawę, aby zebrać pieniądze na dalsze leczenie i rehabilitację Miłosza. Tym razem padło na Rumunię - Góry Rodniańskie i Marmarosze.

Mogłoby się wydawać, że przygoda Miłosza, Justyny i Mariusza zaczęła się po wejściu do wysłużonej niebieskiej toyoty corolli na parkingu pod blokiem z wielkiej płyty w Piekarach Śląskich i ponad dziesięciogodzinnej podróży do rumuńskiej miejscowości Borsa, leżącej w dolinie pomiędzy Górami Rodniańskimi i Marmaroszami. To nie było jednak takie proste.

- Kończymy jedną podróż i wtedy zaczyna się kolejna. Przygotowania trwają cały rok - wyjaśnia Mariusz. To on odpowiada za logistykę. Zaczyna od wyboru celu, później sprawdza informacje, analizuje dostępne mapy i ustala trasę. - Dzielę wyprawę na odcinki z uwzględnieniem źródeł wody, aby w trakcie i na koniec każdego dnia móc ją uzupełnić. To dla mnie wiedza podstawowa, a zdarza się, że spotykamy turystów, którzy pytają: „Gdzie jest woda?”. Widać, że mają ciężkie plecaki, wędrują od kilku dni, a tego nie sprawdzili.

Źródła to oczywiście dużo powiedziane. Czasami to po prostu potoki albo nieco większe kałuże. Są oznaczone na mapie, ale do końca nigdy nie wiadomo, co zastanie się na miejscu. Ile ważą plecaki, które niosą przez kilka dni? Od szesnastu do dwudziestu kilogramów. Wszystko zależy od ilości wody.

- Po drodze nie ma możliwości wejścia do sklepu i uzupełnienia zapasów, więc wszystko musimy zabrać ze sobą. Rzeczy nasze i Miłosza. On też ma plecak, ale pakuje co najwyżej kurtkę, polar i coś, co umili mu wędrówkę, na przykład ulubioną maskotkę. To krokodyl, którego nazywa Kiełek - opowiada Justyna.

Psy pasterskie, dzikie konie i wizyta niedźwiedzia

Przed wyprawą w Góry Rodniańskie i Marmarosze małżeństwo przeczytało na kilku blogach, że najgroźniejsze nie są tam wcale wilki czy niedźwiedzie, ale… psy pasterskie. Ostrzeżenia przed nimi pojawiały się w każdej relacji. - Potwierdzam. Rzeczywiście podbiegają, szczekają, ale zazwyczaj wystarczy uderzyć kijkiem o kijek, żeby odskoczyły - tłumaczy ze spokojem Mariusz.

- Bardzo boję się psów, a Miłosz wręcz przeciwnie. Jak tylko widzi jakiegoś, to od razu chce go pogłaskać. Byłam wręcz zła na Mariusza, że wybrał Rumunię, bo dobrze wiedział, że ludzie ostrzegają przed tymi psami… Rozważaliśmy nawet zaszczepienie się przeciwko wściekliźnie! - opowiada Justyna. - Ostatecznie zauważyłam, że poza jedną niebezpieczną sytuacją, wszyscy po prostu ostrzegają, ale nikomu nic złego się nie stało. Zaczęłam się z tym oswajać przed wyjazdem i teraz już wiem, że strach ma wielkie oczy. Poza tym, Mariusz zawsze szedł przodem, a kiedy psy już wiedziały, że nie stanowi on zagrożenia dla stada owiec, to nas najzwyczajniej ignorowały.

Raz zdarzyło się nawet, że pies pasterski od razu polubił Miłosza. Oczywiście ze wzajemnością. Ruszył za rodziną i na nic zdały się krzyki pasterza. Dopiero po dobrych kilku minutach dogonił swojego zwierzaka, złapał go za obrożę i zaciągnął z powrotem na polanę. To nie był koniec przygód ze zwierzętami...

- Słyszałem o wolno żyjących koniach, ale wkładałem to między bajki. Nawet jak zobaczyłem je ostatniego dnia naszej wędrówki w Marmaroszach, to do końca byłem przekonany, że ktoś zaraz po nie przyjdzie. Nie przyszedł - zachwyca się Mariusz. - Spaliśmy w schronie turystycznym, który widocznie był też ich schronem. Zniknęły na godzinę, może dwie, ale później wróciły i zostały na noc. Były wręcz przyjazne, ale musieliśmy zachować granicę rozsądku. Miłosz zrywał trawę, chciał je karmić, ale nie mogliśmy na to pozwolić. To dzika natura. Pięknie wygląda na zdjęciach, ale trzeba mieć dla niej respekt.
Lotnisko w Pyrzowicach

Może Cię zainteresować:

Lotnisko w Pyrzowicach bez tajemnic? Byliśmy tam, gdzie pasażerowie wstępu nie mają. Płyta, bagażownia, hangar, dawna wojskowa baza... Zobaczcie

Autor: Grzegorz Lisiecki

30/07/2022

Pałaszewscy podczas trzech dni wędrówki w Marmaroszach nie spotkali żadnego turysty. W nocy do ich namiotu zbliżył się za to niedźwiedź.

- Rozbiliśmy się na polanie niedaleko źródła, rozpaliliśmy ognisko, bo - o dziwo - było tam drewno, ale nie mam bladego pojęcia, skąd wzięło się na takim odludziu. Ogień zostawiliśmy na noc - wiele osób chwali to sobie jako sposób na odstraszanie niedźwiedzi. Najwidoczniej ognisko w końcu zgasło - opowiada tata Miłosza.

Około trzeciej w nocy obudził go ryk. Myślał, że to sen, ale po chwili zwierzę znów się odezwało. Wielkiego wyboru nie było, zwłaszcza jeśli chodzi o coś tych rozmiarów w europejskich górach - niedźwiedź.

- Gdyby Mariusz mnie nie obudził, to pewnie spałabym niczego nieświadoma. Ten ryk do dziś śni mi się po nocach. Byliśmy wewnątrz namiotu, nic nie widzieliśmy, ale wszystko słyszeliśmy. To była pierwsza wyprawa, na którą kupiłam gaz pieprzowy, więc wygramoliłam się ze śpiwora, sięgnęłam do plecaka i czekałam w gotowości - wspomina Justyna.

Co najlepiej zrobić w takiej sytuacji? Zasygnalizować niedźwiedziowi, że jest się w pobliżu, dlatego oboje zaczęli ze sobą głośno rozmawiać. - Byliśmy niedaleko źródła i po chwili usłyszeliśmy, jak oddala się w jego kierunku. - Uff. - Panuje błędne przekonanie, że w lesie trzeba być zawsze cicho. Oczywiście, należy szanować naturę, ale niedźwiedź ma słaby wzrok, więc może nas nie zauważyć, za to słuch ma bardzo dobry i kiedy nas usłyszy, to woli odejść - tłumaczy Mariusz.

Kluczowe jest to, że robimy to wszystko dla Miłosza. Nie chodzi nam o pobijanie rekordów, chodzenie coraz dalej i coraz wyżej, tylko o to, że on ma czuć się komfortowo - Mariusz Pałaszewski.

"Najbardziej cierpiałam na Małym Szlaku Beskidzkim"

Miłosz w ramach letnich wypraw pokonał już Mały Szlak Beskidzki, Tatry Niżne w Słowacji, Marmarosze i Czarnochorę w Ukrainie, a teraz Góry Rodniańskie i Marmarosze w Rumunii.

- Staramy się wybierać rejony, gdzie turystów jest niewielu lub nie ma ich wcale. Tak było i tym razem, poza najwyższym szczytem Gór Rodniańskich (Pietrosul), gdzie rzeczywiście ludzi było sporo - opowiada Mariusz. - To góry bardzo wysokie, więc nocą było zimno. Nie schodziliśmy na noclegi w doliny, a na wysokości około dwóch tysięcy metrów temperatura spadała do zera.

Do tego szlaki w tamtych rejonach okazują się być bardziej podpowiedzią, w którym kierunku maszerować, niż wyznaczoną trasą. - Kiedyś wydawało mi się, że w górach koniecznie trzeba mieć papierową mapę. Nie wyobrażałem sobie tego inaczej. Tym razem oboje zainstalowaliśmy aplikacje mobilne z GPS-em i okazały się one niezastąpione przy nawigacji na szlaku czy szukaniu źródeł. Oczywiście testowaliśmy je już podczas poprzednich wypraw - dodaje.

- Najbardziej cierpiałam na Małym Szlaku Beskidzkim, teraz się z tego śmiejemy. Wtedy to był wyczyn. Mariusz kończył go ze łzami w oczach. Ledwo wróciliśmy z Rumunii, a już mogłabym iść drugi raz. Zmieniliśmy się, nabraliśmy doświadczenia - wyjaśnia Justyna.

- Miłosz się zmienił! Rok lub dwa lata temu zauważyłam, jak wyprzedza mnie na szlaku. Pomyślałam: „Jak to możliwe?!”. To był ogromny szok i ogromna duma, że osiągnął tak wielki sukces. W górach nie ma sobie równych. Z każdym kolejnym dniem się rozkręca i nie widać po nim zmęczenia. Rozwija skrzydła - tłumaczy.
Schronisko na Równicy w pierwszych latach istnienia

Może Cię zainteresować:

Czwarta retro wycieczka w Beskidy. Dziś naszym celem jest Równica

Autor: Tomasz Borówka

30/07/2022

"Jeszcze raz, jeszcze raz, jeszcze raz. Dalej, dalej, dalej"

W górach dziesięciolatek z Piekar Śląskich dystansuje swoich rówieśników. Nie widać, z jakimi problemami się zmaga, a jest ich sporo. Miłosz urodził się 25 grudnia 2012 roku jako skrajny wcześniak. Lekarze przewidywali najgorsze. Każda kolejna wiadomość, która docierała do rodziców, była tragedią: wylewy, wodogłowie, groźba, że nigdy nie będzie widział - to był dopiero początek. Dzięki wysiłkom wielu osób przeżył.

- To wszystko ciężka praca lekarzy, rehabilitantów i nasza - mówi wprost Mariusz. - Kiedy miał trzy lata tylko my go rozumieliśmy. Zdiagnozowano zaburzenie mowy. Trafiliśmy do dobrego neurologopedy. To były naprawdę lata pracy, ale dziś nikt nie ma problemu, żeby go zrozumieć - tłumaczy Justyna.

Tak samo było z pisaniem. Ekspertka oceniła, że to niemożliwe, aby Miłosz zaczął pisać. Niemożliwe? Chłopcu i jego rodzicom zajęło to ponad dwa lata codziennych ćwiczeń, zapisywania setek kartek papieru. Mariusz początkowo usztywniał mu rękę, aby się nie trzęsła, później obciążał ją ciężarkiem, na końcu już tylko uciskał kciukiem. - Śmiał się i pytał, czy do końca życia będzie musiał trzymać kciuk na jego dłoni, aby pisał - wtrąca Justyna. Udało się. Miłosz pisze samodzielnie.

- Jeszcze raz, jeszcze raz, jeszcze raz. Tak wygląda codzienna terapia i nauka. W górach jest tak samo. Nie można się poddawać. Idziemy dalej, dalej, dalej - wyjaśnia Mariusz. - Najtrudniejsze jest to, że za każdym razem trzeba znaleźć indywidualne rozwiązanie, tak jak z nauką pisania. Po górach Miłosz też chodzi dzięki specjalnym wkładkom do butów i ortezie na opadającą stopę. Jego lewa noga jest krótsza, ma też niedowład tej strony ciała.
Jerzy Pilch

Może Cię zainteresować:

Groń Jerzego Pilcha zamiast Czantorii? Andrzej Drobik opowiada o pisarzu, książce i „Granatowych Górach”

Autor: Patryk Osadnik

03/06/2022

Uczy się w szkole dla dzieci z niepełnosprawnościami. Po lekcjach ćwiczy z tatą pisanie i język angielski. Mariusz lata temu zrezygnował z pracy, żeby na co dzień zajmować się synem. Kiedy z pracy wraca Justyna, raz jeszcze przerabiają materiał ze szkoły, żeby wszystkiego się nauczył - po prostu potrzebuje większej liczby powtórzeń.

- Góry to dla Miłosza terapia i najlepsza rehabilitacja. Dzięki nim ograniczamy się już tylko do ćwiczeń fizycznych w domu, a do fizjoterapeutów jeździmy wyłącznie na konsultacje. Oczywiście jest jeszcze terapia wzroku, biofeedback itd., ale tak naprawdę staramy się to ograniczać i skupić się na rozwoju poznawczym - przyznaje Mariusz.

"Góry dla Miłosza". Zbiórka na dalsze leczenie i rehabilitację

Pałaszewscy w góry jeżdżą o każdej porze roku, a letnie wyprawy to zwieńczenie akcji „Góry dla Miłosza”, którą promują m.in. w mediach społecznościowych jako zbiórkę pieniędzy na leczenie i rehabilitację syna. Na zdjęciach widać szczęśliwego dziesięcioletniego chłopca, który pokonuje dzikie góry. Nie widać, że nie potrafi samodzielnie zawiązać butów, ubrać kurtki lub zjeść obiadu. Wciąż zmaga się z mózgowym porażeniem dziecięcym, niedowładem lewostronnym, niepełnosprawnością intelektualną czy słabowidzeniem.

- Czasem pojawiają się głosy krytyki i to jest trudne - przyznaje Justyna. - Doceniamy to, co mamy. Zawsze podczas wypraw powtarzam Miłoszowi, że jest w naprawdę ciekawym miejscu i nie każdy ma taką możliwość, więc powinien to docenić. Wiemy też, że w każdej chwili możemy wszystko stracić. Nigdy nie możemy przewidzieć, co będzie jutro. Może pojawić się padaczka. Miłosz ma zastawkę, może dojść do awarii…

- Nikt nie zmusi dziecka, aby maszerowało przez sześć dni w górach. Miłosz to po prostu kocha - mówi Mariusz. - Kluczowe jest to, że robimy to wszystko dla Miłosza. Nie chodzi nam o pobijanie rekordów, chodzenie coraz dalej i coraz wyżej, tylko o to, że on ma czuć się komfortowo, że to forma rehabilitacji, bo z każdej wyprawy wraca silniejszy.

- Najważniejsze, że jesteśmy tam razem jako rodzina. Ładujemy baterie na kolejny rok ciężkiej pracy - dodaje Justyna.

Subskrybuj ślązag.pl

google news icon