W 1902 roku tramwaje na Śląsku przewiozły 7,6 miliona pasażerów. W 1915 roku – choć niewiele zwiększyła się sieć połączeń – już 21 milionów. Nudne, „suche” liczby? Niekoniecznie, gdy uświadomimy sobie, że nieraz robotnik musiał iść po dwie, trzy godziny na grubę czy do werku. A teraz dzięki banie zaoszczędzał ten czas i to każdego dnia. Mógł go poświęcić na dodatkowe fuchy, rzeźbienie w węglu, picie w gospodzie lub politykowanie.
Z roli do maszyn
Śląscy robotnicy w większości wywodzili się z chłopów, ale dość specyficznych. W wyniku reform na wsi – gdy likwidowano poddaństwo i pańszczyznę, większość rolników pozostała z niewielkimi płachetkami ziemi, nie dającej szans na przeżycie. I to oni – z konieczności – musieli iść za robotą. Wychodzili ze wsi, w której rządził graf w pałacu, proboszcz w kościele, bogaci gospodarze w gospodzie i pruski urzędnik – choć ten już dość daleki. Przez całe życie ilu ludzi mógł wcześniej spotkać taki wiejski chłopak? Kilka, kilkanaście tysięcy? A teraz w jednej fabryce, do której trafił, mogło pracować tylu robotników. A co więcej wyrwał się spod kurateli wspomnianej wiejskiej, konserwatywnej elity.
Oczywiście w tej magmie tworzącego się społeczeństwa przemysłowego łatwo było się zatracić – skąd poczucie wykorzenienia, alkoholizm, przestępczość, ciąże nieletnich... Bodajże najlepszy opis tego świata z początku XX wieku dał Hans Marchwitza w autobiograficznej powieści „Moje życie”. Marchwitza, śląski górnik, późniejszy emigrant (ekonomiczny, potem polityczny), przedstawił w niej obraz Górnego Śląska daleki od dominujących do dziś sielankowych wizji przeszłości tego regionu – jest błoto, krew, pot i łzy. Są i ci, którzy rządzą, ale przede wszystkim świat tej biednej większości Ślązaków, z którego trudno się wyrwać, gdzie nadzieja umierała dość szybko. Świat wynajmowanych nor zwanych mieszkaniami, morderczej roboty, ucieczki w alkohol, przedwczesnej śmierci.
Chyba nikt lepiej nie opisał robotniczego Śląska sprzed ponad 100 laty. W przeciwieństwie do książek Gustawa Morcinka – innego śląskiego pisarza wywodzącego się ze środowiska górniczego, Marchwitza nie popada w patos, ani dydaktyzm. Nie upiększa. I nie patrzy na historię przez okulary rzekomo odwiecznego konfliktu polsko-niemieckiego.
Modernizacja otwierała jednak oczy. Tysiące Ślązaków emigrowały za lepszą robotą do Berlina czy na zachód Niemiec. Coraz lepsza sieć transportowa zjednoczonej Rzeszy oznaczała, że taki wyjazd nie oznaczał już trwałego zerwania z regionem. Można było wracać, przynosząc nowinki i nowe idee z „wielkiego świata”.
Górnik Bogumił Stabik wspominał: „Często zmieniałem pracę w kopalni, bywałem w coraz to innym środowisku. Poglądy różnych ludzi zachęcały do dyskusji. Polemizować można było jednak jedynie z tymi którzy przynosili chleb owinięty w gazetę. Posiadacz gazety w czasie przerw obiadowych łowił oczyma między wierszami szpalt i zawsze znajdował coś ciekawego do przekazania towarzyszom pracy”.
Może Cię zainteresować:
Dariusz Zalega: O co właściwie 100 lat temu walczyli powstańcy śląscy?
Nowy świat
Dzięki polityce oświatowej Niemiec już na początku XX wieku praktycznie został zlikwidowany analfabetyzm wśród ludności Górnego Śląska. To sprzyjało upowszechnieniu się czytelnictwa prasy, książek, poszerzało horyzonty kulturalne robotników. Nie wystarczało jednak samo składanie literek i dukanie. Trzeba było bowiem posiąść umiejętność czytania ze zrozumieniem, choćby regulaminów zakładów czy Spółek Brackich, ówczesnych ubezpieczalni społecznych – w razie wypadku.
Socjolog Józef Chałasiński we wstępie do „Życiorysów górników” podkreślał, że wśród górników panuje „podświadome może przekonanie, że w kopalni podczas pracy, a przede wszystkim podczas grożącego niebezpieczeństwa, nie ma już wśród nich ludzi różniących się między sobą pochodzeniem, przekonaniami politycznymi czy religijnymi, wykształceniem lub czymkolwiek innym jak na powierzchni”. To też jeden z zapomnianych wątków tych gigantycznych przemian. Mówiąc wprost - pracując na roli, gdy coś zawaliłeś, to zazwyczaj sam ponosiłeś konsekwencje, ale już pod ziemią narażało się także życie innych. A inni mogli narazić twoje. To rodziło zupełnie nowe więzi solidarności.
Na początku XX wieku Górny Śląsk był już największym skupiskiem robotników w Europie Środkowej. Historyczka Maria Wanatowicz zwróciła uwagę, że „w dużych skupiskach łatwiej rodziła się solidarność robotnicza, (…) wcześniej kształtował się wspólny model zachowań społecznych, obyczajów, kultury duchowej i materialnej, świadomość wspólnej pozycji społecznej, wspólnych interesów, własnej siły”.
Robotnicy pracowali obok siebie, ale też żyli razem. Nie tyle zasiedlali drogie centra miast – do których właściwie ograniczały się górnośląskie ośrodki miejskie, ale zamieszkiwali w osadach przemysłowych powstających obok nowych zakładów, lub też wyrosłych na bazie dawnych wiosek. Te pozbawione praw miejskich osady niejednokrotnie górowały liczebnie nad okolicznymi miastami. W okręgu przemysłowym w połowie XIX wieku było ich 9, a w 1885 roku już więcej niż miasta – 56 wobec 55.
Amerykański naukowiec Lawrence Schofer, badający początki tego robotniczego Śląska, wysunął ciekawą tezę: „Robotnicy zmieniali się nie tylko pod wpływem zmian zapotrzebowania na ich pracę, ale także zdobywając nową wiedzę o ich pozycji w zakładzie. Z tego punktu widzenia byli z pewnością bardziej 'nowocześni' od ich pracodawców”. Śląscy przemysłowcy, po których zostały piękne pałace, wywodzili się bowiem ze świata przednowoczesnego, feudalnego. A przede wszystkim płacili mniej i zapewniali gorsze warunki życia swym pracownikom, niż fabrykanci w innych ośrodkach przemysłowych Niemiec. To zapomniana historia zapomnianej rewolucji społecznej.
Dziedzictwo nie do wymazania
Świat przyspieszył i się zmienił od tego czasu. Ale czy aż tak mocno? Marzenia o śląskiej Dolinie Krzemowej są mrzonkami – trudno ścigać się z Warszawą i Wrocławiem. I w ogóle czy warto? Może warto wykorzystać te niedocenione plusy regionu, choć oczywiście w dopasowanej do nowych czasów formie. Profesor Krzysztof Gwosdz w pracy „Pomiędzy starą a nową ścieżką rozwojową” poświęconej przemianom konurbacji katowickiej po 1989 roku przytacza dwie ciekawe opinie.
„Najbardziej intrygująca w kontekście teorii regionalnego rozwoju ekonomicznego jest obserwacja – pisze Philip Cooke – że odnowa regionów ciężkiego przemysłu odbywa się w kierunku gałęzi przemysłu elektromaszynowego wymagających wyższych kwalifikacji i generujących większą wartość dodaną, a nie poprzez 'żabi skok” w kierunku zupełnie nowych gałęzi, np. przemysłu wysokich technologii”. Jacenty Siewierski: „Po upadku przemysłu w regionach silnie zurbanizowanych następuje dezindustrializacja tylko przejściowo: regiony te na ogół przyciągają inne branże przemysłu, które zajmują miejsce przemysłu upadłego”.
Tocząca się na Zachodzie dyskusja dotycząca reindustrializacji dotyczy także naszego regionu. Oczywiście będzie to inny przemysł niż był. Obok naszych industrialnych zabytków – z których możemy być dumni, istnieje już jednak obok nas ten świat nowego przemysłu. Według GUS w 2020 roku w przemyśle pracowało ponad 400 tysięcy mieszkańców Śląska, z tego trzy czwarte w przemyśle przetwórczym. I to jest koło zamachowe regionu – obok znakomitego usytuowania na szlakach handlowych, o czym świadczą lokalizacje centrów logistycznych. A to wszystko z kolei generuje silny rynek wewnętrzny, na co z kolei wskazuje gęsta sieć handlu.
Górny Śląsk wciąż żyje dzięki rewolucji przemysłowej, która wprowadziła nas w nowoczesność.
Może Cię zainteresować: