Krzywy kosciol lednicka czeski cieszyn

Zbigniew Przybyłka: Śląska Atlantyda, miasto starte z powierzchni ziemi. Ta opowieść to bestseller w Czechach

Zbigniew Przybyłka: Śląska Atlantyda, miasto starte z powierzchni ziemi. Ta opowieść to bestseller w Czechach

autor artykułu

Zbigniew Przybyłka

Co powiecie na weekendowy wypad na południe Śląska? W Czeskim Cieszynie furorę robi polskojęzyczny spektakl na podstawie bestsellerowej prozy czesko-śląskiej pisarki. Opowiada o historii Karwiny, zniszczonej przez górnictwo „śląskiej Atlantydy”. Pozycja obowiązkowa dla pasjonatów historii regionu.

Wizyta w Cieszyńskiem to zawsze miła odmiana. Na tym śląsko-śląskim pograniczu wielokulturowość to nie tylko czcze gadanie i wypominki, ale rzeczywistość dnia codziennego. Tutaj też najlepiej widać, że Śląska nie da się sprowadzić do prostej opozycji Niemcy–Polska. Jest przecież jeszcze ta trzecia noga, czesko-morawska. Bo ten region to multiwersum niczym z komiksów Marvela: wystarczy przejechać parę kilometrów, aby odkryć kolejne, alternatywne światy, różne, a jednocześnie bardzo do siebie podobne.

Górnicza Atlantyda

Ostatnio przybył jeszcze jeden dobry powód, aby pojechać nad Olzę, a konkretnie na jej drugi brzeg, do Czeskiego Cieszyna. Jest to spektakl „Krzywy Kościół” grany na Scenie Polskiej Těšínského Divadla, a zrealizowany na podstawie bestsellerowej powieści Karin Lednickiej, czeskiej Ślązaczki z Karwiny.

Pierwsze słyszycie? Nic dziwnego, w polskich księgarniach jej książek (jeszcze) nie znajdziecie. Lednicka przed kilku laty zaskoczyła literacki światek Republiki Czeskiej swoim debiutem. „Šikmý kostel” jest w to zamierzeniu trylogia; ciągle czekamy na jej trzeci tom, a polskie tłumaczenie tomu pierwszego utknęło gdzieś w wydawniczym czyśćcu.

Podtytuł „Powieściowa kronika utraconego miasta” zdradza nam, że mamy do czynienia z fabularyzowaną historią starej Karwiny (obecnie po czeskiej stronie, na tzw. Zaolziu). Nazywają ją „śląską Atlantydą”, bo miasto to wyrosło na górnictwie węglowym i przez to samo górnictwo zostało dosłownie starte z powierzchni ziemi. Współczesna miejscowość o tej nazwie znajduje się kilka kilometrów dalej od „strefy zero”, zniwelowanej przez szkody górniczy i planową rozbiórkę w czasach realnego socjalizmu. Z dawnej Karwiny ostał się jedynie wyraźnie odchylony od pionu kościół pod egzotycznym wezwaniem św. Piotra z Alkantary. To on jest powieściowym „krzywym kościołem”, milczącym świadkiem rozkwitu i upadku miasta.

Czy adaptacja daje radę?

Powieść Lednickiej na deski teatru przenieśli Renata Putzlacher (adaptacja) i Radovan Lipus (reżyseria). Duet ten wsławił się już przed blisko 20 laty przedstawieniem „Cieszyńskie niebo” na motywach piosenek Jaromíra Nohawicy. To tłumaczy też zapewne obecność w „Krzywym Kościele” (skromnych) elementów teatru muzycznego (za oprawa muzyczną odpowiada Dorota Barová).

Tytułem przestrogi: Těšínské Divadlo to scena, owszem, profesjonalna, ale także prowincjonalna. Mi to nie przeszkadza, bo gust mam parafiański, ale światowcy, dla których miarą wartości spektaklu są oryginalne rozwiązania sceniczne i narracyjne, takich wrażeń w Cieszynie nie doświadczą. „Krzywy Kościół” stanowi przykład raczej zachowawczego wyobrażenia na temat tego, jak powinien wyglądać teatr. Stonowana scenografia i kostiumy (dzieło Marty Roszkopfovej), na ogół linearna narracja, proste dialogi. Ta powściągliwość jest tym bardziej na miejscu, że dobrze odzwierciedla literacki pierwowzór, który jest prostolinijny, utrzymany w duchu trzeźwego realizmu i napisany prostym językiem.

À propos. W książce jest to język czeski, a w inscenizacji literacka polszczyzna, z rzadka tylko inkrustowana lokalnym śląskim dialektem. Chciwie łowiłem te regionalizmy, brzmiące nieraz egzotycznie i z czeska w uszach przybysza z północy. Bo ludzie „tu stela” nie tyle „godajōm”, co „rzōndzōm”, nie ma „grubiorzy”, a są „hawiyrze”, którzy pracują nie na „grubie”, ale na „szachcie”, droga to „cesta”, a piwa za szynkiem nalewa „gospodzki” itd., itp. Aż by się prosiło, aby postaci dramatu w całości przemówiły swoim językiem, bo taki przecież dominował w Cieszyńskiem przed stu laty.

Smok industrializacji krąży po Karwinie

Inscenizacja wiernie podąża tropem pierwszego tomu trylogii, choć oczywiście nie obeszło się bez skrótów i uproszczeń. Fabuła rozgrywa się na przestrzeni lat 1894–1921. Jej początek wyznacza największa katastrofa górnicza w dziejach całego Śląska – w kopalni „Franciszka” i innych zginęło wtedy 235 osób! Hekatomba ta na długie lata odcisnęła piętno na karwińskiej społeczności. To właśnie oni, zwykli „Karwiniocy”, są zbiorowym bohaterem przedstawienia.

Ogląda się to trochę jakby fabularyzację podręcznika do historii społecznej epoki przemysłowej. W lokalną faktografię wprowadzają nas monologi Narratora (w tej roli Jan Monczka). Kolejne postaci, sceny i dialogi obrazują przemiany socjalne i obyczajowe, które w krótkim czasie przeorały zastałą od wieków, agrarną rzeczywistość tego małego skrawka regionu między Ostrawą a Karwiną. Wśród wiejskich chat wyrosły jak grzyby po deszczu kopalniane szyby. Miejscowi chłopi przepoczwarzyli się w górników, a że było ich za mało, aby nasycić węglowego smoka, to mała Karwina zaczyna puchnąć od przyjezdnych. Stare próbuje się bronić, ale trzeszczy pod naporem nowego.

Czyż to wszystko nie brzmi znajomo? Rzecz dzieje się niby daleko, na tzw. Zaolziu, a równie dobrze mogłaby w takich Szopienicach. Bo z jednej strony, owszem, drogi Cieszyńskiego („Cysaroki”) oraz pozostałej części Górnego Śląska („Prusoki”) rozeszły się dawno temu. Jak u Marvela rzeczywistość się rozgałęziła. Inne były dla nas metropolie, z których płynęły wzorce kulturowe i mentalnościowe, inni byli Niemcy, którzy napływali jako urzędnicy i inteligencja techniczna. Inne też nacjonalizmy starły się o rząd dusz na tych obszarach. Z drugiej jednak strony industrializacja spycha te uwarunkowania historyczno-polityczne na drugi. Robotnicy znad Olzy i znad Rawy mentalnie się do siebie zbliżają, bo tak samo pracują na kopalni lub w hucie i napotykają te same problemy lub nadzieje. A że jeden dostaje wypłatę w koronach od hrabiego Larischa jako poddany Franza Josepha, a drugi w markach od Giesches Erben jako poddany Wilhelma II to już tylko sztafaż.

Kobiece spojrzenie na historię

Ale ze śląskiego multiwersum wróćmy do spektaklu. Widać, że „Krzywy Kościół” wyszedł spod kobiecej ręki, a adaptacja Putzlacher tylko wzmaga to wrażenia. Na pierwszy plan zostały wydobyte dwie wyraźnie zarysowane postaci kobiece: Barbara i Julia (Małgorzata Pikus i Barbara Szotek-Stonawski). Zaczynają w tym samym punkcie, jako górnicze żony, ale bardzo prędko los popycha je na zupełnie odmienne ścieżki. Barbara staje się prawdziwym Hiobem w spódnicy. Walą się na nią kolejne życiowe nieszczęścia, w efekcie czego względna stabilizacja ustępuje miejsca pełnej upokorzeń walce o byt własny i swojej rodziny. Mechanizmem obronnym kobiety staje się jakże znajomy śląski fatalizm: wiara, że tak być musi i trzeba się z tym pogodzić. Barbara jest postacią statyczną – tkwi wrosła w Karwinę, religię, postagrarną tradycję i rodzinę. W nich znajduje zakotwiczenie i okruchy szczęścia.

W opozycji do niej staje jej przyjaciółka, Julia. Ta uosabia transgresyjność epoki. Życie też jej nie rozpieszcza, ale próbuje aktywnie odmienić swój los, wyłamuje się z oczekiwań społecznych i obyczajowych. Często zawodzi się w swoich nadziejach, ale doświadcza też awansu społecznego: przeprowadza się do miasta, uzyskuje zawodową niezależność, zaczyna się „z pańska” nosić i mówić. Opozycja między Barbarą a Julią nie jest przy tym skonstruowana ani w duchu apologii tradycjonalizmu, ani feministycznej agitki. Scenariusz nie przydziela arbitralnie „słuszności” którejś z postaw życiowych: każda z nich ma swoją cenę i przynosi swoją nagrodę.

Poruszamy się w ramach konwencji rodzinnej sagi, więc w drugiej połowie dramatu Barbara i Julia ustępują pola młodszej generacji: córce Barbary i sierocie Ludwikowi, którzy mają się ku sobie (Joanna Gruszka i Kamil Mularz). Niestety te nowe postaci i wątki wypadają momentami blado. Zwłaszcza perypetie związane z niespodziewanymi przeszkodami małżeńskimi mogą sprawić wrażenie, jakby na TV Silesia oglądało się „Niewolnicę Izaurę”. Lednicka zarzeka się, że wszystkie opisane przez nią sytuacje rzeczywiście miały miejsce. No cóż… Życie często bywa materiałem raczej na tanią telenowelą niż na dobry teatr.

Bez polityki i nacjonalizmów?

Lednicka i Putzlacher przez długi czas „chronią” swoich bohaterów przed polityką. I tak w kreowanym przez nie świecie nie ma żadnego znaczenia (do czasu!) narodowość postaci, które go zaludniają; raz jeden ktoś indagowany o to, czy jest Czechem, prostuje, że jest Morawianinem. A przecież wiemy, że w tym czasie prężnie rozwijały się polskie i czeskie szkoły oraz gazety, które z niemałym powodzeniem agitowały tubylców i przyjezdnych do swoich projektów narodowych.

Tymczasem w „Krzywym Kościele” dopiero Wielka Wojna i agonia habsburskiego imperium wydają się uaktywniać nacjonalizmy. Podział Księstwa Cieszyńskiego między Polskę a Czechosłowację, łącznie z absurdalnym przepołowieniem samego miasta Cieszyn, przychodzi jak grom z jasnego nieba. Zostaje przypomniana zupełnie w Polsce lekceważona krótka, ale naznaczona zbrodniami, wojna polsko-czechosłowacka o Zaolzie w styczniu 1919 r. Spektakl, podobnie jak książka, kończy się już w czechosłowackiej Karwinie, kiedy jeden z bohaterów pod groźbą utraty pracy zmuszony jest przepisać dziecko z polskiej do czeskiej szkoły. Podział historycznego regionu, bratobójcza walka i administracyjne wymuszanie przyjęcia „właściwej” postawy narodowej… Po raz kolejny alternatywna wersja Śląska okazuje się dziwnie znajoma.

„Krzywy Kościół” prześlizguje się także nad, używając retoryki minionej epoki, kwestią „walki klasowej”, choć widać potencjał w tym kierunku. Lednicka/Putzlacher z nieomal marksowskim pazurkiem rozdrapuje obłudę euergetyzmu (dobrodziejstwa) przemysłowców. Często wspominany hrabia Larisch z wielkim szumem stawia w Karwinie nowy, wielki kościół, a nie jest w stanie zapewnić ani właściwego bezpieczeństwa pracy dla swoich pracowników, ani godnego zabezpieczenia socjalnego dla ich rodzin. Dobrze, że ktoś od czasu do czasu nakłuwa pompowany przez Ślązaków balonik fascynacji naszymi magnatami przemysłowymi. Można byłoby pójść za ciosem i zakręcić którąś z postaci w ruch socjalistyczny, który w Zagłębiu Ostrawko-Karwińskim rozwijał się inaczej i dynamiczniej niż na pruskim Śląsku. Ciekawie byłoby obejrzeć zmagania między księdzem proboszczem a czerwonymi agitatorami o rząd dusz w Karwinie.

„Sam pan pisz, skoroś taki mądry” – mógłby ktoś skwitować. Słusznie. Niech moja małostkowość nie przesłoni Wam faktu, że „Krzywy Kościół” to więcej niż udany pretekst do wycieczki do Cieszyna. Główne uczucie niedosytu bierze się stąd, że urywa się dość raptownie, a mało prawdopodobne, aby Těšínské Divadlo zdobyło się na wysiłek inscenizacji dwóch pozostałych tomów. Tym bardziej więc odczuwalny staje się brak na polskim rynku tłumaczeń Lednickiej.

O Autorze: Zbigniew Przybyłka. Historyk i filolog klasyczny. Absolwent Uniwersytetu Śląskiego. Współautor podcastu „Szyb Kultury” poświęconego historii i kulturze Śląska. zbigniew.przybylka@gmail.com

Beboki (fragment afisza)

Może Cię zainteresować:

Z teatralnej sceny „Beboki” przemawiają do dzieci… po śląsku. To spektakl familijny osadzony w naszym języku i folklorze

Autor: Redakcja

05/02/2023

Adrian Goretzki

Może Cię zainteresować:

Adrian Goretzki: Język śląski przestał pełnić funkcję wyłącznie kabaretową. Wolny rynek już to zweryfikował

Autor: Maciej Poloczek

07/04/2023

Olga Tokarczuk

Może Cię zainteresować:

Wciąż trudno uwierzyć, ale nadchodzi światowa premiera nowego dzieła noblistki. W Katowicach! Grają sami faceci

Autor: Katarzyna Pachelska

16/03/2023

Subskrybuj ślązag.pl

google news icon