Wywiad z malarką, Magdaleną Buk:
Jak zaczęło się Twoje zainteresowanie sztuką? Masz jakieś
pierwsze wspomnienie związane z twórczością?
Myślę, że to przyszło jakoś samo. Jeszcze w podstawówce mama
zapisała mnie na zajęcia plastyczne w osiedlowym klubie. I to chyba
jest moje pierwsze wspomnienie, że zaczęłam robić coś więcej
niż typowa plastyka w szkole. A potem już jakoś naturalnie to się
potoczyło – poszłam do Ogólnokształcącej
Szkoły Sztuk Pięknych w Katowicach, a później zdawałam na
Akademię Sztuk Pięknych i na Politechnikę Śląską.
Ale ostatecznie…
...wybrałaś Akademię?
Tak. Na Politechnice rozważałam architekturę wnętrz, ale ASP
była dla mnie takim naturalnym przedłużeniem ścieżki, zwłaszcza
po sześciu latach w szkole plastycznej. Politechnika była raczej
alternatywą, na wypadek gdyby się nie udało dostać na Akademię
– tam jednak konkurencja była spora. Ale ostatecznie się udało.
A jak Twoja rodzina reagowała na ten wybór? Pytam, bo
jesteśmy na Górnym Śląsku, gdzie jednak dominują bardziej
praktyczne podejścia do życia, zawody techniczne...
Moi rodzice raczej nie ingerowali w moje decyzje. Tak naprawdę to
ciocia podsunęła pomysł szkoły plastycznej – nie chciałam iść
do rejonowego gimnazjum, więc plastyk był
logiczną decyzją. Dowiedziałam się o rekrutacji w marcu, a w
czerwcu były egzaminy. Nie miałam teczki, nie byłam specjalnie
przygotowana. Miałam wtedy 11 lat :) Chodziłam
jedynie na kółko plastyczne, ale tam każdy robił, co chciał.
Pomogła mi pani z plastyki w
podstawówce. Gdy jej powiedziałam, że chcę iść do plastyka, to
usłyszałam: „Magda, tam się ludzie długo przygotowują, może
się nie udać.” Ale się udało. I to całkiem dobrze – byłam w
środku listy przyjętych.
A potem ASP. I wiem, że na którymś etapie zainteresowałaś
się fotografią – Czytałem o dwóch projektach: „Niepamięć”,
później „Opowieści w opowieści”. Skąd w ogóle pomysł, żeby
pracować z cudzymi zdjęciami?
Na Akademii studiowałam grafikę, choć po drodze było też
malarstwo. Przez pierwsze dwa lata przechodzi się przez różne
pracownie, a od trzeciego roku wybiera się te kierunkowe. Ja
wybrałam na swoją główną Pracownię
Interpretacji Literatury.
Bardzo odpowiadała mi ta metoda pracy – dostajesz temat, robisz
mapy myśli, analizujesz, działasz… To
prowadził obecny rektor Grzegorz Hańderek wraz
ze swoją asystentką Małgosią Szandałą – świetny duet.
To właśnie tam pojawił się temat zdjęć?
Tak. To było jeszcze na drugim roku
studiów, w pracowni. Dopiero zaczynaliśmy się z nią oswajać.
Prowadzący rzucili hasło: „człowiek”. Wtedy miałam
taki moment, że wszystko googlowałam.
Wpisałam to hasło nawet na OLX. No i... niespodziewanie
wyskoczyły zdjęcia. Ludzie robili zdjęcia zdjęć, które chcieli
oddać albo sprzedać. I to mnie zaintrygowało. Pokazałam to na
zajęciach – spodobało się. Postanowiłam
pójść dalej. Zaczęłam więc pisać do tych ludzi: kim są
osoby na zdjęciach? Dlaczego je sprzedają?
Odpisywali?
Czasami tak, czasem nie. Jedni chcieli się pozbyć tych zdjęć,
bo mieli podwójne albo zdigitalizowali cały
zasób archiwalny swojej rodziny, inni porządkowali
mieszkania po zmarłych. Ktoś znalazł zdjęcia na śmietniku, ktoś
dostał od znajomych, inny nie miał
sentymentu. Ktoś kupił, żeby odsprzedać, ktoś tam jeszcze
tłumaczył się, że nie jest tradycjonalistą, inny że nie jest
kolekcjonerem... Historie były bardzo różne. Finalnie,
żeby pójść krok dalej postanowiłam kupić większy zbiór
i padło na mieszkańca Tychów, który
miał wystawioną na aukcji paczkę ponad
2000 zdjęć. Kupiłam je wszystkie za
niecałe czterysta złotych.
I to był początek większego projektu?
Tak. Powiesiłam je najpierw na wystawie końcoworocznej. Obok
zdjęć umieściłam opisy powodów, dla
których ludzie pozbywają się starych zdjęć – to były te
powody z olx’a. Potem zaczęłam to wszystko porządkować.
Próbowałam układać zestawy zdjęć – coś jak rekonstrukcja
pamięci. Ale szybko doszłam do wniosku, że to nie o to chodzi.
Bardziej interesowało mnie to, co się wydarzyło naprawdę, a nie
moje wyobrażenia.
I wtedy pojawił się pan Sławomir?
Tak. Jedno zdjęcie z całego zbioru miało
dobrze opisany rewers – z datą, adresem i
nazwiskiem. Szukałam kontaktu do tej osoby. Najpierw
próbowałam przez Instagram, ale nikt nie mógł szybko pomóc. W
końcu wrzuciłam post na facebookową grupę „Świnoujście Info”.
Po czterech godzinach odezwał się wnuczek pani,
której szukałam. Potem jego ojciec czyli
syn tej kobiety. Ale od razu poczułam, że coś w tej
rodzinie jest nie tak – nie rozmawiali ze
sobą.
Czyli twoje wejście w życie ich ze sobą skonfrontowało?
Tak. To był przypadek, ale nagle zaczęli ze sobą pisać. Ja też
nagle pojawiłam się w ich życiu, więc coś się poruszyło. Ktoś
szukał ich babci i matki, a oni nie wiedzieli dlaczego. Jak się
później okazało, relacje rodzinne były bardzo
skomplikowane.
Czy pan Sławomir zobaczył finalnie projekt?
Finałem projektu było nasze spotkanie w
Świnoujściu, w mieszkaniu Pana Sławka podczas mojej obrony
dyplomowej, na którą specjalnie tam pojechałam, którego
dopełnieniem był mój aneks z rzeźby polegający na zrobieniu
sobie zdjęcia Polaroidem – selfie z panem Sławkiem, przed Komisją
dyplomową, która w tym spotkaniu uczestniczyła online.
To było jedyne zdjęcie, jakie zrobiliśmy wspólnie. Ale bardzo
symboliczne i ważne dla mnie –
wyszłam od starej fotografii, która zaprowadziła mnie do żywego
człowieka na drugim końcu Polski i
jego historii.
Chciałam, żeby pan Sławek przyjechał na
moją obronę dyplomową do Katowic, ale to było nierealne –
był bardzo schorowany i nie mógł podróżować. Pandemia wszystko
opóźniła, więc dyplom został przesunięty. Na
szczęście wszystko się udało – obroniłam dyplom, a rok później
moja praca została zakwalifikowana na wystawę Najlepszych
Dyplomów Artystycznych Akademii Sztuk Pięknych,
która – jak co roku – odbyła się w gdańskiej Zbrojowni
Sztuki.
Udało się nawet połączyć z panem Sławkiem wideo – wziął
udział w tym wydarzeniu. Cztery miesiące później zmarł.

To bardzo poruszające.
Mam takie poczucie, że coś mu dałam – może nowy sens, może
trochę bliskości. Może właśnie to trzymało
go jeszcze przez chwilę przy życiu. Utrzymywaliśmy
stały kontakt: przez wideo, wiadomości… Myślę, że to
było ważne – dla niego i dla mnie.
Czyli Twoja sztuka nie była tylko estetycznym projektem, ale
też realnym działaniem.
Właśnie tak rozumiem dzisiaj sztukę – jako coś, co naprawdę
działa, co dotyka życia. Ta historia zatoczyła koło i zrodziła
się z prawdziwego spotkania. To nie tylko praca dyplomowa – to coś
znacznie więcej. Coś, co miało realny wpływ
– i na mnie, i na pana Sławka.
Jak pan Sławomir się czuł z tym, że miał wokół
siebie tyle atencji?
Jemu to bardzo pasowało. Był typem gaduły
– człowiekiem, który wiele przeżył, bo przez lata pracował
jako marynarz. Widział dużo, doświadczył jeszcze więcej – i
bardzo chciał o tym mówić.
Ciężko było dojść do słowa. Nie jestem
pewna, czy kiedykolwiek zapytał mnie: „co u ciebie?”. Raczej
to on cały czas opowiadał. Miałam wrażenie, że chciał mi przed
śmiercią opowiedzieć całe swoje życie – jakby
potrzebował, żeby ktoś to usłyszał.
To ciekawe, że twoje studia były uzależnione od obcej osoby
mieszkającej w Świnoujściu...
To był naprawdę długi projekt. Bywały też miesiące ciszy,
kiedy pan Sławek się nie odzywał, bo źle się czuł. I
wtedy musiałam się czymś zająć, więc szukałam innych
projektów. W tamtym czasie trafiłam do
Pracowni Rzeźby, gdzie mój prowadzący,
Michał Smandek, zasugerował, żebym
spróbowała pracować ze zdjęciami rodzinnymi kupowanymi lokalnie.
I rzeczywiście, tak zrobiłam. Na OLX
znalazłam kilka malutkich zdjęć portretowych tej samej osoby za
10 zł. Umówiłam się na odbiór w
Zabrzu, pod Kopalnią Guido. Przyszła pani, podała mi zdjęcia i
mówi: „Moja córka też studiuje na Akademii. Może pani ją
zna?”. Okazało się, że mijamy się codziennie, ale…
do dziś nie miałyśmy okazji się poznać. Droga Justyno – jeśli
to czytasz, odezwij się, proszę. Chętnie zwrócę Ci te zdjęcia.
Trochę jak materiał na film.
Naprawdę! Czasem po prostu coś wpada, zwykle
w tych momentach przestoju i ciszy – zdjęcie znalezione
pod nogami na parkingu, albo ktoś wrzuca post, że znalazł zdjęcie
i szuka kogoś, kto się fotografią zajmuje, albo
ktoś sam mi daje zdjęcie i prosi, żebym coś z nim zrobiła. Takie
znaki, które mnie motywują. Czasem myślę: „Co dalej?”. Ale
zawsze coś jest dalej…
A skąd wziął się pomysł, żeby malować zdjęcia z
Instagrama?
To się wszystko jakoś połączyło. W Pracowni Interpretacji
zajmowałam się archiwalną fotografią i pamięcią – tym, jak
pamięć działa, jak nas prowadzi do teraźniejszości. W pracowni
malarskiej z kolei szukałam wtedy pomysłu na siebie. Nie chciałam
malować niczego z głowy, nie interesowało mnie też malowanie z
własnych zdjęć.
Instagram – to był chyba 2018 rok – zaczynał już działać
w Polsce na większą skalę - nie tylko jako
platforma społecznościowa, ale też jako źródło wizualnych
inspiracji, wręcz archiwum współczesności. Fascynowało mnie, jak
zmieniło się nasze podejście do fotografii. Było
w tym coś intrygującego – fotografia, która kiedyś była czymś
cennym, osobistym, zaczęła tracić swoją wagę. Zaczęliśmy się
jej pozbywać, handlować nią. Zdjęcia przestały być pamiątką,
a stały się przedmiotem rotacji i konsumpcji.
I pojawił się Instagram – współczesna kopalnia
zdjęć.
Tak. Dziś ludzie wrzucają wszystko.
Kiedyś zdjęcia były czymś intymnym –
przemyślane, układane w albumach, starannie wybrane. Miały wagę,
były nośnikami wspomnień. Dziś fotografia stała się ulotna.
Publikujemy zdjęcia bez zastanowienia, potem je usuwamy, czasem
wracamy do nich, znów publikujemy. Obrazy krążą w sieci, znikają,
zlewają się ze sobą. Tracą znaczenie, zatracają się.
Pomyślałam, że może warto je zatrzymać – właśnie przez
malarstwo. Bo obraz zostaje. Jest konkretny. Kiedyś portretowano
ważne osoby – zlecano to artystom, by
utrwalić wizerunek, status, pamięć. Dziś już prawie
nikt nie zamawia sobie portretu ot tak. Ale może właśnie dlatego
warto przenieść Instagram na płótno – jako znak naszych czasów.
Potraktować te codzienne, przypadkowe kadry
jak nowe portrety.
Jak wybierasz zdjęcia, które malujesz? Po prostu
scrollujesz feed i decydujesz „O! To będzie dobre”?
Zabawne, ale kiedy wpadłam na ten pomysł, sama nie miałam
Instagrama. Zainstalowałam aplikację, założyłam konto –
przepadłam. Algorytmy
od razu zaczęły podsuwać mi zdjęcia. Miałam ochotę malować
wszystko naraz. Ale szybko okazało się,
że nie każde zdjęcie się nadaje. Musiało jednak mieć w sobie
coś więcej – klimat, napięcie, jakiś rodzaj intymności albo
światła. Jeśli nic mnie nie poruszało, po prostu go nie brałam
pod uwagę.
Zaczęłam przeglądać konta, robiłam screeny, założyłam
folder. Szukałam ulotności. Na początku Instagram był bardziej
spontaniczny, dziś jest inaczej. Trudniej znaleźć coś
naturalnego, bo feedy są teraz mocno skomercjalizowane. Każdy post
ma jakiś cel – najczęściej sprzedażowy.
Czy zmiany w Instagramie wpływają na Twoją pracę? Na
przykład zmiana formatu zdjęć w aplikacji?
Tak, pamiętam, jak Instagram zmienił układ feedu – przestał
być kwadratowy, więc followersi
zaczęli do mnie pisać "halo, twoje obrazy już nie pasują".
A ja jeszcze nie miałam zaktualizowanej aplikacji i nie wiedziałam,
o co im chodzi. Potem dostałam wiadomość od pewnej dziewczyny,
która nagrała mi filmik instruktażowy, jak ustawić sobie
kwadratowe zdjęcia. Jeszcze korzystam ze starych screenów, ale mam
to z tyłu głowy - może kiedyś będę musiała to jakoś
uwzględnić.
Jak reagują bohaterowie Twoich obrazów, kiedy widzą
siebie na płótnie? Czy ktoś zgłasza się do Ciebie z prośbą
"namaluj moje zdjęcie z Instagrama"?
Raczej nie. Dotychczas nie działałam
też mocno na Instagramie. Obrazy wrzucam głównie dlatego,
że zaczęłam jeździć na targi i pojawiły
się pytania o kontakt. Oczywiście,
czasem ludzie odzywają się z pytaniem, czy mogliby zamówić
obraz – ale wolę malować swoje rzeczy. Czasem wysyłają też
zdjęcia, a ja nie wiem, co z nimi zrobić. Więc wolę
działać po swojemu…
Reakcje są różne. Ci niezwiązani ze sztuką mówią po prostu
„fajnie”. Ci bardziej „wtajemniczeni” doceniają
to i czują się wyróżnieni. Bo Instagram też przecież
jest dokładnie o tym – o potrzebie bycia zauważonym.
Twoje obrazy – mimo że są ze zdjęć z Instagrama –
przywołują na myśl coś zupełnie innego. Ja miałem skojarzenie z
malarstwem holenderskim. Vermeer, postacie przy oknie, kobieta
czytająca...
To ciekawe, że masz takie skojarzenia –
zwłaszcza z Vermeerem. Rzeczywiście, światło, samotność
postaci, skupienie na detalu… to wszystko jakoś się pojawia.
Ludzie często porównują moje obrazy też
do Hoppera – i rozumiem to. Też interesuje mnie cisza między
rzeczami, zawieszenie, takie niedopowiedzenie w kadrze. Ale nie
próbuję tego naśladować – to raczej wynik jakiegoś mojego
własnego tempa i sposobu patrzenia.
Moje malarstwo stopniowo się
zmieniało. Na trzecim roku studiów zaczęłam malować naprawdę
„po swojemu” – na początku bardzo
niepewnie, trochę po omacku. Teraz pracuję bardziej świadomie,
uważniej, z większą precyzją.
Jednocześnie mam w sobie opór – nie
chcę, żeby to były po prostu obrazy w stylu: „kobieta przy oknie
z książką”. Takie sceny są zbyt gotowe. Ostatnio mam potrzebę
zakłócenia narracji – jeszcze nie wiem do końca, co to jest, ale
wiem, że warto za tym iść.
Obrazy mają bardzo charakterystyczny klimat. Widać w nich
melancholię, pewien rodzaj smutku...
To jest po prostu tak, że maluję, jak czuję. To wszystko, co
widzisz, to w 100 procentach ja. Nawet jeśli korzystam ze zdjęć,
to kolorystykę zawsze buduję po
swojemu, tak jak ja lubię, i tak jak ja to
czuję. Mój profesor zawsze mówił, że moje obrazy są
najsmutniejsze na całej katedrze i że
strasznie brudzę kolor. Ale jak
używałam czystych kolorów, to mi się nie podobało.
Wszystko musiało być poszarzone i przygaszone. Inaczej to już nie byłabym ja.
To chyba dlatego Twoje obrazy tak kontrastują z typowym
obrazem Instagrama – który przecież z założenia ma być
kolorowy, komercyjny, pozytywny…
No właśnie. Instagram to często przestrzeń nastawiona na
sprzedaż — stylizacji, produktów, idealnego życia. A u mnie tego
nie ma. Moje obrazy niosą melancholię, ciszę
i spokój. Może też jakąś tęsknotę? Dają wytchnienie i
zatrzymanie. A ludzie to zauważają. I może właśnie to
jest ważne – wyciszenie w tym całym hałasie, w jakim żyjemy.
To zatrzymanie naprawdę widać nawet na targach?
Tak! Targi to coś, czym teraz głównie żyję. I rzeczywiście
jestem jedną z nielicznych osób, które wystawiają tam malarstwo.
Zdarza się nawet, że tylko ja je pokazuję.
Reszta to raczej ilustracje, plakaty, rzeczy szybkie w odbiorze. I
właśnie wśród tego szybkiego przechodzenia od stoiska do stoiska,
ludzie nagle zatrzymują się przy moich obrazach. Patrzą. Milkną.
Myślą. I ja to naprawdę widzę. Jakby na
moment łapali oddech.
Gdzieś czytałem, że używasz jednego pędzla do jednego
obrazu. To prawda?
Tak, zazwyczaj tak jest. Mam swój ulubiony numer
i rodzaj pędzla – bardzo mały, i niemal cały obraz nim
maluję. Po jednym obrazie jest już często zużyty. Czasem go
zostawiam, bo może się jeszcze przydać – jestem z tego
pokolenia, które niczego nie wyrzuca. Ale zwykle
po prostu trzeba kupić nowy pędzel do nowego
obrazu.
A co z formatem obrazów? Instagram to przecież małe
kwadraty...
Tak, moje obrazy to zazwyczaj niewielki
format – 30x30 cm
– z jednej strony to oczywiste nawiązanie do formatu Instagrama, z
którym pracuję, ale z drugiej... to też format bardzo bliski
tradycji malarstwa. W dawnych wiekach małe obrazy funkcjonowały
jako coś osobistego, prywatnego – do oglądania z bliska, w
skupieniu. Czasem były to portrety, sceny rodzajowe, a czasem obrazy
do kontemplacji – takie, które towarzyszyły człowiekowi na co
dzień. Miałam taki moment, kiedy próbowałam przeskalować
Instagrama – zrobić ogromny obraz, mojego wzrostu, żeby widz mógł
dosłownie w niego „wejść”. Ale jednak
ten kameralny format jest bliżej człowieka i wydaje mi się, że to
właśnie ta skala pozwala widzowi się zatrzymać.
A jak odpowiadasz na zarzut, że malowanie zdjęć z Instagrama
to „nic takiego”?
Dla mnie to jest forma upamiętnienia i
próba uchwycenia codzienności naszych czasów. Każda epoka miała
swoje tematy i swoje środki wyrazu. My dziś żyjemy w świecie
obrazów cyfrowych – szybkich, filtrowanych, ulotnych. Ja je
spowalniam. Zatrzymuję. Daję im nowe życie w medium malarskim,
które z natury jest ciche, fizyczne, trwałe. I to właśnie w tym
połączeniu – obrazu z ekranu i farby na płótnie – jest dla
mnie coś prawdziwego.
Jeśli chcecie zobaczyć więcej twórczości Magdaleny Buk, możecie odwiedzić jej Instagram lub stronę www.magdalenabuk.pl.

Może Cię zainteresować:
Marian Piegza: Pobierowo: tajemniczy dom nad klifem i cienie historii

Może Cię zainteresować: