Dolina Grozy w Parku Śląskim. Dlaczego to miejsce przyciągało wykluczonych, nożowników i desperatów?

Dolina Szwajcarska czy Dolina Grozy? Czy tam, gdzie dziś jest Park Śląski, funkcjonowała mroczna strefa śmierci, występku i wykluczenia? Ile prawdy skrywały w sobie mroczne plotki? Czy były to tylko historie wyssane z palca przez szukających sensacji dziennikarzy?

Na pozór było to miejsce jak z pocztówki: staw połyskujący wśród pól, gospoda z werandami i wijące się przez zieleń ścieżki spacerowe. Dolina Szwajcarska – tak ją nazywano – miała być enklawą wypoczynku dla mieszkańców Królewskiej Huty (jak w początkach lat 30. nazywał się jeszcze Chorzów) i okolic. Ale nieraz wystarczyło ukradkiem rozejrzeć się wokół, by poczuwszy jakiś niepokojący dreszcz na plecach, niejasno zdać sobie sprawę z tego, że coś tu nie gra. Że pod warstwą sielanki kryje się coś mrocznego. To coś, co przez lata przyciągało w to miejsce nie tylko spacerowiczów i amatorów pikników, ale także nożowników, oszustów, bezdomnych, desperatów. Dolina Grozy.

Tak więc Dolina nazywała się Szwajcarską. Nad stawem była drewniana knajpa nurzająca się w płaczących wierz bach, podawano w niej karasie w śmietanie, golonko po bawarsku, piwo z beczki, oranżadę o smaku landrynek. W sobotę i niedzielę nie było tu miejsca, tak było tłocz no. Przy beczkach z piwem rozsianych w nieodległych jeszcze cywilizowanych alejkach można było dostać w mordę kuflem albo zarobić nożem w brzuch - pisał Jarosław Lewicki w powieści Sługa Dzielnicy.

I z tym nożem w brzuch ani odrobinę nie przesadzał.

Desperaci i nożownicy

W niedzielny poranek, gdy mgła jeszcze snuła się nad polami w okolicach Doliny Szwajcarskiej, 41-letni bezrobotny Rigenza z Mysłowic miał dokonać desperackiego aktu. Na skraju pola, w miejscu odludnym i cichym, obnażył tors i – jak twierdzili świadkowie – wbił sobie nóż w klatkę piersiową. Rana miała dziesięć centymetrów głębokości. Cudem nie doszło do uszkodzenia serca, lekarze ostrożnie rokowali, że przeżyje. sam, jeszcze przytomny, miał powiedzieć: „Nie mogłem już znieść bezrobocia.” Ale czy to naprawdę była próba samobójcza?

Gazetowa relacja o tym zdarzeniu opiera się wyłącznie na zeznaniach przypadkowych świadków i słowach rannego. Nie ma wzmianki o śledztwie, o przesłuchaniach, o analizie miejsca zdarzenia. Nikt nie zapytał, czy Rigenza był wcześniej zastraszany. Czy miał wrogów? Czy ktoś go śledził? Miejsce zdarzenia – pole przy Dolinie Szwajcarskiej – to nie tylko romantyczna sceneria. To ustronne miejsce, idealne by zniknąć po napaści. Której ofiara wolała milczeć. Krótkie i dramatyczne wyznanie Rigenzy mogło być wymuszone przez strach, ból, presję. A narzędzie zbrodni? Nikt nie wspomniał, czy nóż należał do niego, czy miał go przy sobie wcześniej, czy m może ktoś mu go podał. W Dolinie Szwajcarskiej nic nie jest takie, jak się wydaje. Nawet samotny mężczyzna z raną w piersi może być tylko pionkiem w większej grze. A pole, na którym leżał, może kryć więcej tajemnic, niż ktokolwiek odważył się zbadać.

Znaleziony, gdy leżał bezwładny w ciemnym kącie Doliny Szwajcarskiej – tak z kolei zaczyna się historia Richarda Stascha, bezdomnego, który w środowy wieczór, jak co dzień, ułożył się do snu w swoim prowizorycznym schronieniu. Miejsce, które dla niego było namiastką domu, okazało się pułapką. O świcie znaleziono go leżącego bez świadomości, z obrażeniami głowy, i przewieziono do miejskiego szpitala. Gdy odzyskał świadomość, opowiedział, że około północy pojawiło się dwóch nieznanych mężczyzn, którzy pobili go twardym przedmiotem do nieprzytomności. Ale czy była to tylko napaść? A może Richard Stasch miał skończyć jak kolejny „samobójca” z Doliny – zepchnięty w cień, pozbawiony głosu, z historią, której nikt nie sprawdzi? Brak wzmianki o śledztwie, brak informacji o sprawcach, brak reakcji służb poza transportem do szpitala. Dolina znów milczy – jakby chciała ukryć, że w jej zakamarkach ktoś poluje na tych, którzy nie mają dokąd pójść.

Czy Stasch był przypadkową ofiarą? Czy może jednak znał swoich oprawców? Czy to był sygnał – ostrzeżenie dla innych bezdomnych, by nie wracali w te rejony? A może to właśnie Dolina sama przyciągała tych, którzy chcą zniknąć lub sprawić, by zniknął kto inny? Na pewno nie był desperatem pan Paul Grzigier z Chorzowa, który w pewien wtorkowy wieczór wybrał się do Doliny Szwajcarskiej na przechadzkę. Ale miejsce, które miało być ostoją spokoju, przemieniło się w scenerię grozy. Grzigier nie wyszedł z Doliny o własnych siłach. Został wielokrotnie ugodzony nożem przez nieznanych sprawców. Ciosy były brutalne, celne, bezlitosne. Grzigier trafił do szpitala w stanie ciężkim. Policja przeczesała okolicę, próbując odnaleźć sprawców. Bezskutecznie. Ten człowiek na pewno nie był samobójcą. Nie szukał śmierci. Ktoś go zaatakował w miejscu, które miało być bezpieczne, a coraz częściej stawało się areną przemocy bez twarzy. Dolina znów milczała. Jakby sama chciała ukryć, co wydarzyło się po zmroku.

Dolina Szwajcarska – przestrzeń, gdzie nawet spacer mógł zakończyć się krwawym finałem. Gdzie noc nie przynosiła odpoczynku, lecz strach. Gdzie cisza mogła być tylko tłem dla krzyku, którego i tak nikt nie usłyszał.

Śmierć w płomieniach

W Dolinie Szwajcarskiej nawet sen może być niebezpieczny. A cisza po północy nie zawsze oznacza spokój. Przekonali się o tym bezdomni, gnieżdżący się w Dolinie Szwajcarskiej w samotnej szopie. Spłonęła w mroźną noc, gdy większość miasta spała. W jej wnętrzu tez spało kilka osób. Bezdomnych, skulonych wśród desek, szmat i rezygnacji. Ogień rozprzestrzeniał się błyskawicznie. Jeden z biedaków uciec nie zdążył, zginął.

Sprawcą – ponoć nieumyślnym, choć w środowiskach bezdomnych zdarzały się celowe podpalenia schronień śpiących towarzyszy – był Antoni Pomierny, również bezdomny. Jak twierdził, ogień zaprószył przypadkiem, upuszczając niezgaszoną zapałkę. Od niej to zajęła się słoma. Jakkolwiek było, konsekwencje były nieodwracalne.

Sąd skazał Pomiernego na 8 miesięcy więzienia za nieumyślne spowodowanie pożaru. Wcześniej ukarano go grzywną w wysokości 10 000 złotych – kwotą, której nigdy nie miał i nigdy nie miałby szans zapłacić. To nie była tylko tragedia jednostki. To był symboliczny akt ujawniający, czym również była Dolina Szwajcarska: nie tylko ośrodkiem wypoczynkowym i zielona enklawą między przemysłowymi miastami, lecz także przestrzenią społecznego wykluczenia, gdzie szopa mogła przemienić się w piekielną, ognistą pułapkę.

Dolina Szwajcarska – miejsce, gdzie bezdomność, ogień i śmierć splatały się w jedno.

W Dolinie Szwajcarskiej staw nie tylko odbijał niebo. Przeglądała się w nim także ciemna strona egzystencji. To tutaj, w cieniu gospody i jej werand, rozciągał się alternatywny świat, zbudowany przez tych, którzy nie mieścili się w ramach instytucjonalnego porządku. Choć w Chorzowie istniało schronisko dla bezdomnych, wielu z nich wolało spać w szopach i innych zakamarkach Doliny. Dlaczego? Bo schronisko wymagało „lekkiej pracy” w zamian za nocleg i wyżywienie. Dla wielu to była granica nie do przekroczenia. Nie tylko fizyczna, ale też godnościowa. W Dolinie mogli spać bez pytania, kontroli i przymusu. Nawet jeśli oznaczało to zimno i ryzyko śmierci. Dolina Szwajcarska stała się więc azylem dla tych, którzy nie chcieli lub nie mogli podporządkować się regułom. Miejscem, gdzie o zyciu rozstrzygała ekonomia przetrwania, a nie system pomocy i budząc nieufność instytucje. Policja przeprowadzała naloty na tereny Doliny Szwajcarskiej i jej okolicę. Raz po raz zatrzymywała bezdomnych. Lecz nie byli traktowani jak ludzie w potrzebie, a jak intruzi. Policyjne akcje nie rozwiązywały więc problemu. Ludzie wracali. Bo Dolina mimo wszystko była ich domem. Jakoś tak na przekór światu.

Utopce

Staw w Dolinie Szwajcarskiej, tafla wody, która w prasowych reklamach była miejscem romantycznych przejażdżek łodzią, tego dnia stała się miejscem wstrząsającej tragedii. Makabrycznego akt desperacji.

Julie Latajtis, kobieta w kryzysie psychicznym. Wcześniej zapowiadała zamiar samobójstwa i dzieciobójstwa. Ktoś poinformował o tym policję, ta jednak nie zdążyła zareagować. Ciało niemowlęcia wydobyli z wody strażacy. To nie była zbrodnia z nienawiści, a z desperacji. Akt, który mógł zostać powstrzymany, gdyby system działał szybciej i gdyby pomoc była realna, a nie tylko proceduralna. W stawie w Dolinie Szwajcarskiej nieraz dochodziło do wypadków, samobójstw, upozorowanych tragedii. Bo taką mogła być śmierć Georga Zielinskiego, lat 21, który po wielu latach bezrobocia miał jakoby popełnił samobójstwo, rzuciwszy się do stawu. Ciało młodego mężczyzny odnalazł w spokojny, sobotni poranek właściciel gospody w Dolinie Szwajcarskiej. Zidentyfikowali je zawezwani policjanci.

Dolina Szwajcarska była nie tylko przestrzenią bezdomności, przestępczości czy interwencji policyjnych. Była też miejscem dramatów rodzinnych i psychicznych kryzysów. Miejscem, gdzie system zawodził, a prewencja nie działała i zgłoszenie nie wystarczało, by uratować życie.

Dziwne przypadki Monsieur Pautexa

Henri Pautex, właściciel gospody i całego kompleksu rekreacyjnego, sam również padał ofiarą ciemnych sił prześladujących jego Dolinę. Francuz, który walczył po stronie powstańców śląskich, wspierał polskie organizacje patriotyczne, reklamował się w niemieckiej prasie, próbował pogodzić świat podzielony granicami i ideologiami. Przez lata starał się uczynić z Doliny miejsce otwarte dla wszystkich — niezależnie od narodowości czy przekonań.

Ale nawet jego restauracja nie była bezpieczna. Pewnej nocy ktoś włamał się do lokalu „Dolina Szwajcarska”. Skradziono m.in. aparat do piwa i szereg innych przedmiotów. Wśród bezdomności, pożarów, samobójstw i napaści, kradzież była po prostu kolejnym elementem krajobrazu. Dla Pautexa były to ciosy nie tylko finansowe, ale i symboliczne. Bo jak bronić miejsca, które nie chce się bronić samo? Jak prowadzić lokal w przestrzeni, gdzie nocą rządzi strach, a rano zostają tylko ślady włamania i puste beczki?

Zresztą w Dolinie Szwajcarskiej nawet właściciel nie był poza podejrzeniem. Pewnego dnia ten człowiek, który przez lata próbował budować, sam znalazł się w centrum niepokojącej afery. Gdy chorzowscy celnicy przeprowadzili niespodziewaną rewizję w jego lokalu, odkryli pochodzące z przemytu towary o wartości 2000 złotych. Wszczęto postępowanie dochodzeniowe, co sugeruje, że sprawa miała dalszy ciąg i że nie była to tylko pomyłka czy nadinterpretacja przepisów.

Dolina nożowników, bezdomnych i desperatów okazała się do tego wszystkiego doliną przemytników. Lokal funkcjonował w obrębie tej przestrzeni, co sygnalizuje nam, że granica między legalnością a łamaniem prawa była tu wyjątkowo cienka. Skala procederu – 2000 złotych – to już nie banalna kradzież trzech zeta, a wartość, która wskazuje na profesjonalizację przestępczości w tym rejonie. Dolina nie była tylko miejscem przypadkowych incydentów. Funkcjonowały tam różne poziomy ryzyka, od małych oszustw w rodzaju gry w trzy kubki z naiwnymi, poprzez kieszonkowe kradzieże, po zorganizowany przemyt.

Najdziwniejszy podaj epizod z udziałem Henri'ego Pautexa miał miejsce w 1937 roku. Wtedy to w jego mieszkaniu doszło do zajścia tyleż dramatycznego, co tajemniczego. Jak relacjonowała podekscytowana prasa, podczas gwałtownej sprzeczki rodzinnej padł strzał z rewolweru. Kula trafiła młodą kobietę – Gertrud, lat 20 – w nogę. Ciężko ranna dziewczyna została przewieziona do szpitala. Zatrzymany przez policję Pautex tłumaczył, że chciał oddać jedynie strzał ostrzegawczy. Broń skonfiskowano.

W notce prasowej o zdarzeniu Gertrud została określona jako jego córka. Ale czy rzeczywiście nią była? Musiałaby przecież przyjść na świat nie tylko na kilka lat przed jego ślubem w 1922 roku, ale nawet zanim w ogóle przybył na Śląsk. W innych źródłach dotyczących życia Pautexa pojawiają się co najwyżej dwaj synowie. O Gertrud nie ma wzmianki w dokumentach czy relacjach. To rodzi pytania. Czy była jego biologiczną córką z wcześniejszego związku, jeszcze z rodzinnej Francji? Pasierbicą, traktowaną jak córka? A może kimś zupełnie innym – nielegalną lokatorką, kochanką, tajna agentką czy inną osobą ukrywającą się przed prawem, której tożsamość Pautex chciał chronić? W sytuacji kryzysowej, w obliczu interwencji policji i konieczności hospitalizacji, Pautex mógł użyć określenia „córka” jako społecznie i prawnie bezpiecznego wyjaśnienia. To pozwalało uniknąć skandalu, chronić prywatność. Nazwanie jej córką miało służyć jako zasłona dymna, pozwalająca zataić prawdziwy charakter ich relacji.

Tak czy inaczej, panna Gertrud pozostaje jedną z najbardziej zagadkowych postaci w biografii Henri Pautexa – człowieka, który (co z perspektywy czasu widac jasno) przez lata funkcjonował na pograniczu jawności i tajemnicy.

Dolina Szwajcarska – miejsce, gdzie nawet właściciel nie był bezpieczny i bez skazy. Gdzie nawet on, z sobie tylko znanych powodów decydował się lawirować. I gdzie znikające bez śladu piwo należało do najmniej nieprzyjemnych niespodzianek, jakie mogły się przydarzyć Henri'emu Pautexowi.

Na niemieckim celowniku

Wszystkie te wydarzenia skrupulatnie opisywała niemiecką prasa ukazującą się na polskiej części Górnego Śląska. Zwłaszcza przez Kattowitzer Zeitung. Czy chodziło tylko o sensację? Niekoniecznie. Właścicielem Doliny Szwajcarskiej Francuz, który walczył po stronie powstańców śląskich, wspierał polskie organizacje patriotyczne i był solą w oku niemieckich redaktorów. Eksponowanie przestępczości w jego ośrodku mogło być formą politycznej zemsty, próbą zohydzenia miejsca, które postrzegano jako z ducha propolskie. Niemieccy nacjonaliści (których na Górnym Śląsku nie brakowało, więc najpewniej zdarzali się również wśród dziennikarzy) nienawidzili Pautexa. Mimo iż ten kierował swą gastronomiczną, rozrywkową i rekreacyjną ofertę do wszystkich, niezależnie od politycznych i narodowych przekonań. Nawiasem mówiąc, reklamował się również w niemieckiej prasie, z Kattowitzer Zeitung włącznie. Cenę tej nienawiści, cenę najwyższą – zapłacił podczas drugiej wojny światowej w KL Auschwitz, gdzie zginął.

Jednak ekscesy, dramaty i zbrodnie w Dolinie Szwajcarskiej relacjonowały również polskie gazety. Co istotne, nie tylko w latach 30., gdy Pautex prowadził swój interes w Dolinie Szwajcarskiej. Także w powojennej już prasie znaleźć można wzmianki, a nawet całkiem obszerne relacje o brutalnych zdarzeniach żywo przypominających te z okresu międzywojennego. Stąd można wysnuć wniosek, że ustronny, izolowany rejon o urozmaiconej rzeźbie, rozciągający się pomiędzy Katowicami, Chorzowem i Siemianowicami Śląskimi, z samej swej natury sprzyjał zatarciu granic między porządkiem a chaosem. Oddalony od głównych traktów komunikacyjnych, osłonięty zielenią i poprzecinany stawami, pagórkami oraz siatką uprawnych pól, teren ten tworzył naturalną scenografię dla zdarzeń wymykających się społecznemu nadzorowi. Był wystarczająco blisko miasta, by przyciągać ludzi z jego marginesów – bezdomnych, przemytników, desperatów – a zarazem na tyle odizolowany, by stać się przestrzenią nieprzenikalną dla instytucji, służb i uwagi postronnych.

To właśnie ta topografia – labiryntowa, niejednoznaczna, pełna zakamarków i ślepych zaułków – czyniła Dolinę Szwajcarską miejscem, gdzie łatwo było zniknąć, ukryć się, dokonać czynu i nie zostać rozpoznanym. Gdzie cisza może i jednym zapewniała spokój, lecz innym brak świadków, a noc miała w sobie więcej dyskrecji niż dzień. Dolina nie była więc tylko tłem dla dramatów, a ich współautorką. Tak to krajobraz współtworzył ludzkie losy.

Nad spokojnym stawem

To nie były tylko wypisy z kroniki kryminalnej. To była mikrohistoria epoki kryzysu na śląskim pograniczu – czasu bezrobocia, społecznego wykluczenia i bezradności instytucji. Dziś już Dolina Szwajcarska jest już tylko wspomnieniem, zaledwie przypisem w historii powstałego tam w latach 50. ubiegłego wieku Wojewódzkiego Parku Kultury i Wypoczynku. Do naszych czasach zapomniano, że w latach 30. XX wieku sielanka spotykała się tam z tragedią. Że śmiech i śpiewy w gospodzie zagłuszały wrzaski płonących ludzi w szopie, tafla stawu ukrywała ciała, których nikt nie szukał, a i sam właściciel angażował się w szemrane interesy. Bo taka również była Dolina leżąca tam, gdzie dziś bije serce Parku Śląskiego. Przy alei Klonowej nad spokojnym Dużym Stawem nie rozbrzmiewają już krzyki przerażenia. Ale ten piękny zakątek skrywa w sobie pamięć niejednego dramatu, którego był niemym świadkiem w czasach Doliny Grozy.

Biedaszyby na Agnieszce. Max Steckel sfotografował też tereny dzisiejszego Parku Śląskiego.

Może Cię zainteresować:

Max Steckel i krajobraz w tle biedaszybów. To najstarsze zdjęcia terenu Parku Śląskiego sprzed prawie 90 lat

Autor: Tomasz Borówka

03/10/2025

„Peaky Blinders”, kadr z serialu

Może Cię zainteresować:

Dariusz Zalega: Seks, przemoc i narkotyki - wersja śląska. Nasze „Peaky Blinders” i „Babilon Berlin”

Autor: Dariusz Zalega

24/06/2022

Gospoda w Dolinie Szwajcarskiej i jej zalożyciel Henri Pautex

Może Cię zainteresować:

Gospoda pod Zielonym Ludzikiem. Kim był właściciel najstarszego lokalu w Parku Śląskim?

Autor: Tomasz Borówka

18/10/2025

Subskrybuj ślązag.pl

google news icon
Reklama