Henryk Waniek: "Tylko Czesi i Morawianie wolni byli od grzechu pychy i traktowali Śląsk w po­czuciu równości"

„Wędrowiec śląski” to zbiór esejów Henryka Wańka, w których odkrywa przed czytelnikami Śląsk. Opowiada o kraju i krajobrazie, o ludziach i duchowych związkach, które w różnym czasie łączyły Polaków, Niemców, Czechów i Ślązaków. Książka ukazała się w połowie lutego 2024 r., a dzięki uprzejmości wydawnictwa W.A.B. publikujemy jeden z esejów, który znalazł się w tej publikacji. (Wyboldowania pochodzą od redakcji).

Fot. Konrad Ciszkowski
Henryk waniek

Henryk Waniek: "Śląsko – Silesia – Schlesien"

Nie sądzę, by dzisiaj ktoś jeszcze tak mówił – Śląsko. Ostatni raz słyszałem to około roku 1965 nieopodal Rybnika. Powiedział tak człowiek stary. Już go pewnie nie ma wśród żywych. Może po nim nikt tak już nie mówi?

Nazwa Śląsko – niegdyś częsta, obecnie wymarła – przechwytuje odrobinę historycznej tajemnicy. Słychać w niej pobliże Czech i Moraw. Tak jak w ję­zyku Kaszubów dźwięczy sąsiedztwo morza. Nic w tym dziwnego. W XVI wieku czeski był językiem urzędowym na całym Śląsku. Czesko­-niemiecko­-polski wolapik z ówczesnych dokumentów bez­wiednie wyraża europejski kosmopolityzm. Z ta­kiego językowego poplątania wyłania się świat otwartych granic, przestrzeń wabiąca wędrowców, tak jak morski brzeg wzywa do żeglugi. W tamtym czasie Śląsk dla Polski był przedpokojem zachodniej cywilizacji, mostem do Europy, a nawet – w latach swej pomyślności – samą Europą. Mogłoby podob­nie być i dzisiaj.

Ale od czasów Łokietka, a jeszcze bardziej Kazi­mierza Wielkiego polski wzrok polityczny zapatrzył się we wschód, a Śląsko skurczyło się do interesów lokalnych Piastowiczów. Zaś oni – jeśli słowa kro­nikarza Janka z Czarnkowa wziąć za dobrą monetę – wyłączeni zostali z prawa do sukcesji tronu polskie­go w razie wakansu. Wykluczeni, a więc jakby nie należeli do Królestwa Polskiego. Powiada się (choć to mniemanie bez żadnego dowodu), że na Wawe­lu rozważano rewindykację Śląska, wbrew paktom w Trenczynie i Namysłowie, które były formal­nym zrzeczeniem się prawa do księstw śląskich. Na tym zrzeczeniu nieźle Kazimierz Wielki zarobił, i to nawet trzykrotnie. Więc może nawet rozważano od­zyskanie Śląska, ale nic z tego nie wyszło. Natomiast „Polska murowana” przez Kazimierza to był głównie „szlak orlich gniazd”, czyli łańcuch zamków obron­nych, mających oddzielić Śląsk od Polski. Nie było to tragedią zbyt wielką dla coraz liczniejszych – bo Śląsk rozdrabniał się stopniowo – księstw, których większość (poza jedynym świdnickim) zadowolona była z przynależności do Królestwa Czech, a przez nie pośrednio do Cesarstwa Rzymskiego.

Gdy Korona Polski, niebawem złączona z Litwą, a przez to wciągnięta w serię awantur wschodnich, rosła ponad wytrzymałość własnej tuszy, to Śląsko odwrotnie. Kurczyło się, atomizowało, pogrążało w samorządności mikropaństewek i pojedynczych miast. Były to dwie różne i oddalające się drogi historycznych przeznaczeń. Dopiero po stuleciach przetną się ponownie. Ale zanim do tego dojdzie, Śląsko stanie się dla Polski sąsiadem niemal obcym, a często niemiłym. Dla chłopa przygniecionego tru­dami bytowania w pańszczyźnianej Polsce, a także dla szlachcica skrępowanego przesądami stanowy­mi Śląsk był jednak pociągającą alternatywą. Gor­szyło to patriotyczną (może tylko zawistną?) część narodu. Wyrazem tego zgorszenia jest pamflet pro­pagandowy z lat dwudziestych XVII wieku, ostrze­gawczy „poemat”, chcący powstrzymać zbiegostwo chłopów i ostudzić fascynację Śląskiem. Nosi tytuł Polak w Śląsko. Ciekawe, skąd anoni­mowemu autorowi tej kiepsko rymowanej rozpraw­ki, niezdradzającej żadnego literackiego wdzięku, pisanej, jakby jej bliżej było do kufla niż do kała­marza, ciekawe więc, skąd mu się wzięło to Śląsko? Ze znajomości potocznej na Śląsku nazwy? Czy z nieznajomości kancelaryjnej formy Śląsk (zazwy­czaj Szląsk)? Wierszokleta bez ogródek księstwo by­tomskie i jego przyległości nazywa Piekłem, Czyść­cem, Pokutą. Wpływy Dantego? Rzeczywiście, nie był to dla Śląska czas najpomyślniejszy. A jednak tam uciekano. Trudno ocenić dzisiaj skuteczność tej „poetyckiej” perswazji, a tym trudniej przece­nić. Pewnie była proporcjonalna do jałowości argu­mentów, jakie wytacza. W każdym razie czytali ją tylko ci, co czytać umieli. Chyba że odczytywano ją z ambony.

Ale po co się tu odwoływać do historii pisanej, a choćby tylko szczekanej? Przecież mam własną i naoczną. Zatem wyznam od razu, że kieruje mną chęć odjęcia z obrazu Śląska – tego dawnego i tego dzisiejszego – uprzedzeń, uproszczeń oraz kłamstewek większych i mniejszych, narosłych jedno na drugim, w archeologicznym porządku. Bo uprze­dzenia do Śląska uważam za rodzaj pielęgnowa­nej niewiedzy, która sama z siebie rodzi dalszą nie­ wiedzę. Z Nieświeża, Witebska czy Kijowa, gdzie z całą mocą parły interesy polityczne Rzeczpospo­litej, Śląsko w ogóle nie było widoczne. Znajdowało się gdzieś daleko, przyklejone do Czech, do Niemiec. Nieważne.

Nie tylko Polak patrzył w Śląsko z poziomu urojo­nej wyższości. Z równą albo i nawet większą arogan­cją postrzegał Schlesien pruski oficjant, szacujący, ile by się z tej ziemi dało wycisnąć. Robił to przeszło sto lat po wspomnianym pamflecie, ale za to jako już prawdziwy właściciel. I jako rzeczywisty zaborca mógł nie tolerować lokalnego języka. Ale już wcześ­niej w miejsce czeskiego wprowadzono nowy język urzędowy: austryjackie gadanie. Gdy Prusy odgryz­ły Śląsk od władztwa Habsburgów, wszystkie urzę­dy, kancelarie i pewna liczba parafii, a z pewnością większość luterańskich – były przestawione na ję­zyk niemiecki. Nadto odsetek Niemców – chłopów, mieszczan i arystokracji – oraz zgermanizowanych słowiańskich tubylców był już od dawna wysoki.

Otóż ten Prusak urzędnik – nie mówię tu o wyjąt­kach, których nigdy nie brak – patrzył w Śląsko z podobną zawziętością, bez wielkiego sentymentu, do już istniejących dodając nowe uprzedzenia i prze­konanie o własnej wyższości.

Spośród aktualnych sąsiadów Śląska – Niemców, Polaków, Czechów i Morawian – tylko dwaj ostatni wolni byli od grzechu pychy i traktowali Śląsk w po­czuciu równości. Nie przesadzali z głoszeniem swej supremacji, uznając pełną suwerenność tej ziemi i jej prawo do swobodnych związków. Zatem o żad­nych z tej strony uprzedzeniach nie ma mowy. Kiedy więc przytaczam zgryźliwy Polaka pogląd na Śląsko, to jakże to przypomina tę samą pychę, co Polakowi przeszkadza uszanować Czecha, czyli Pepika. Pew­nie i Prusak o Ślązaku myślał podobnie jak o Czechu. Ale nie będę się tu zajmował pruskimi grzechami, skoro mam swoje własne, polskie. Rzecz tu idzie nie o Prusaka, lecz o Polaka. O mnie samego. Ciekawi mnie, że Polak się w Śląsko zagapiał i widział tyle co nic. A także, czemu już w pierwszym wersecie rze­czonego „poematu” użył w wołaczu dziwnej formy – Ślęzaczku! Jakby chciał zawołać: Pepiczku!

Część językowych ekspertów, z niezmordowa­nym Stanisławem Rospondem na czele, gotowa jest ręczyć naukowym honorem, że nazwa Śląska po­ chodzi od Ślężan, wymienionych w tzw. Geografie Bawarskjm z IX wieku. Nazwa plemienia miała po­ chodzić od góry Ślęży lub rzeki Ślęzy. Dalej twierdzi się, że słowo „ślęża” pochodzi od „ślągwa” – słota, wilgoć, błoto. Jak żyję, nie słyszałem, by ktoś uży­wał tego słowa, ale nie jestem językoznawcą. Tylko co słota ma wspólnego za Śląskiem? Czyżby było tu więcej opadów lub jakichś bagien zwracających uwagę? Bynajmniej. A może w Małopolsce lub na Kujawach mniej było ślągwy niż na Śląsku? Bo chy­ba nie na Mazowszu lub Mazurach, których nazwę wywodzi się od słowa „mazy” – także wilgoć, błoto lub mokradła.

Z kolei językoznawcy niemieccy wyprowadzają nazwę Śląska (Schlesien) od Silingów, wspomnianych przez Tacyta, Pliniusza Starszego i Kasjusza Diona. Było to plemię celtogermańskie, które zawadziło o te ziemie około II–III wieku, podczas swych niespo­kojnych wędrówek. Mogli to być Wandale zmieszani z Markomanami lub inni mieszańcy, przemierzają­cy tereny, na które nieco później wlali się Słowianie. Ale jest to właściwie obojętne, bo spór – całkowi­cie nierozwiązywalny – niczego poza jątrzeniem nie przynosi. Jest mi równie obojętne, jak w wieku XVII było, czy ze ślągwy, czy z Silingów wzięło się owo Śląsko oraz Ślęzaczek, do którego Polak zwracał się jak do Czecha. A przynajmniej jak do obcokrajow­ca, skoro on sam udawał się w Śląsko jak do innego kraju i – kto wie? – innego narodu. No bo o Cze­chach już wtedy, jeśli się w ogóle mówiło, to prze­de wszystkim jako o ziemi złej i bezbożnej – nie­wątpliwe echo czasów husyckich. Nic więcej jedno oko Polaka – to wyraźnie nieżyczliwe – nie potrafiło w Śląsku dostrzec, bo drugie – to bardziej spragnio­ne – biegło spojrzeniem na Dzikie Pola. I już bra­ło na własność Moskwę, a przynajmniej Smoleńsk. Ale w żadnym przypadku Śląska ani półczeskich Ślęzaczków na nim zamieszkałych.

Ciśnie się na usta pytanie – skąd wzięła się ta re­zerwa wobec Czechów? Czy to symboliczny odwet za jakieś krzywdy? Za jakie? Czyżby porachunki mo­ralne sięgały jeszcze łupieżczego najazdu Brzetysława na Polan w 1038 roku? Jeśli po pięciuset latach pamięć o tym była tak żywa, to czemu nie cofnęła się o jeszcze parę wiosen, do roku 1003, gdy Chrob­ry w Pradze nie spisywał się lepiej niż Brzetysław w Gnieźnie. A może polsko-­czeskie swary zaczęły się od Świętego Wojciecha, który choć Czech, wziął udział w lechickiej misji do Prusów i spotkał na swej drodze to, czego mógł się spodziewać. Pruso­wie uśmiercili go w wymyślny sposób. Ale jego cia­ło w srebrnym sarkofagu znalazło miejsce spoczyn­ku w katedrze gnieźnieńskiej, której był biskupem. Chrobry potraktował te szczątki jak swoje i z oka­zji wizyty cesarza odjął zwłokom ramię i sprezen­tował je Ottonowi III. Niedługo potem Czesi zabrali zwłoki świętego do Pragi, gdzie znajdują się one do dzisiaj. Jednak dzięki tajemnemu cudowi odnalaz­ły się także w Gnieźnie i tym sposobem istnieją aż dwie relikwie kanonizowanego Czecha. Która jest autentyczna? A może obie?

Uważamy go w każdym razie za świętego polskie­go. Już samo to winno łagodzić nasze z Czechami rozrachunki. Ale w narodowej pamięci głębiej zapi­sała się krzywda (mimo że nieprawdziwa, to jesz­cze wyolbrzymiona), jakiej Polska zaznała ze strony Wacławów II i III, gdy byli również królami Polski. Tylko czy to wszystko nie brzmi śmiesznie? Czy nie prościej byłoby powiedzieć, że Polak nie przepada za Czechem z powodu języka? Czeski w jego odczuciu brzmi groteskowo. Może dlatego, że jest z polskim blisko spokrewniony? Zresztą to samo myślą Czesi o polskim.

Zaryzykuję jednak pogląd, czysty twór intuicji, że stoi za tym potrzeba kompensacji niskiego poczucia wartości. Może także i historyczna zazdrość o to, że gdy oni – Czesi – wcześniej, zręczniej i głębiej wsu­nęli się w organizm europejski, to my stawialiśmy Europie przedmurze, które zwaliło się nam później na głowę. Może więc w tym „pepikowaniu” wyraża się nasza – poprzez Czechów – pretensja do Europy? Że ona nas zawsze w historii wystawia do wiatru? Jednym słowem: geopolityka.

Sprawie tu podniesionej bardziej potrzebne są pełne pytania niż połowiczne odpowiedzi. Ale mniej­sza o cały ten problem. Nie znajduję w sercu ani spo­ru, ani niechęci, bo jako Ślązak czuję się w Polsce jak poniekąd Czech, choć przecież nie brak tu takich, co nie powiedzą złego słowa na Czecha. Jedną tedy nogą stoję na gruncie języka polskiego, którego pięknem (podobnie jak niedorzecznością) nie mogę się nacie­szyć, gdy druga moja – ta bardziej serdeczna – noga uwięzła na Śląsku, czyli prawie w Czechach.

Co nasz największy kronikarz narodowy, Jan Dłu­gosz, miał o Czechach do powiedzenia, niech mu Bóg wybaczy. Ale to, że książętom śląskim nie daro­wał przykrych epitetów, domaga się sprostowania. Wiadomo, że nasz wielki historiograf z XV wieku – w szczegółach większych lub mniejszych – rozmyśl­nie pomijał prawdę lub ją przeinaczał. Wytknęli mu to już Adam Naruszewicz, Joachim Lelewel, Kazi­mierz Stadnicki. A także Antoni Zygmunt Helcel i Józef Sieradzki. Defekty pomnikowej Historia Polonica usprawiedliwiano zależnością Długosza od po­litycznych interesów biskupa Oleśnickiego. Marze­nia Jana Długosza o odzyskaniu ziemi chełmińskiej, słupeckiej czy śląskiej (ta ostatnia umieszczona na końcu i jakby bez przekonania) należy uznać za jego rojenie lub – w kontekście innych idei, jakie wyrażał – za czystą obłudę.

Powiada zatem Długosz (Dzieła wszystkie, tom IV, 1862), że śląscy Piastowie byli zdrajcami – traditores – bo złożyli hołd królowi Janowi w Pradze. Kto tam kogo zdradził i z jakiej przyczyny, to temat do osob­nej dyskusji. Ale przewrotna złośliwość Piastowi­czów, jaką im Długosz przypisuje, jest raczej jego własną przewrotnością, a przynajmniej ignorancją. Zdaniem dziejopisa Ślązacy, dla odróżnienia się od Polski, w miejsce białego orła piastowskiego mieli wprowadzić do herbu orła przekornie czarnego na żółtym tle. Tymczasem jak czarne na białym widać, że herb śląski jest starszy od ustanowienia przez króla Jana (1344) swej nadrzędności nad książętami Śląska (supremus dux slezjanorum). Na znanej pie­częci Henryka III (1266) widać już ów tradycyjny herb śląski. Podobny widzimy na nagrobku Henryka IV (1290) w kościele św. Krzyża we Wrocławiu (obec­nie w tamtejszym Muzeum Narodowym). Również znana miniatura, przedstawiająca Henryka Probusa jako uczestnika turnieju rycerskiego (Kodeks z Monesse, początek wieku XIV), wyposażyła go w tarczę ze wspomnianym orłem. I wreszcie iluminacje z Legendy obrazowej o św. Jadwidze, zawarte w tak zwa­nym Kodeksie ostrowskim (1353), pełne są rycerstwa z emblematami piastowskiego orła śląskiego.

Jakaś muza złośliwości podsuwała Długoszowi po­mysły o krótkich nogach, jakaś duchowość uprze­dzenia – anima aliena. Cóż się więc dziwić uprzedze­niom wieków późniejszych. W czasach Długosza (Oleśnickiego!) naród czeski uważano za jedną wielką bandę husytów. No to przy okazji i Ślązacy nie lepsi.

Niechęci, animozje i uprzedzenia, z których wy­nikały waśnie, a sporadycznie i krew. A do tego, już w wieku XX, dwukrotne spory z Czechami o ziemię cieszyńską – najpierw w roku 1919, później w 1938. Tego rodzaju incydenty kształtowały obraz Śląska w umyśle polskim. Mikstura sprzecznych ingredien­cji – pomieszanie mentalności, języków, wyznań i aspiracji – rozlała się jako Śląsk pomiędzy Polską a Europą. Dopokąd mieszkałem na Śląsku i miałem na co dzień pod stopami ziemię tej ojczyzny mieszań­ców, nie byłem skory widzieć w niej raju. Mówiąc szczerze – Śląsk (w tym wypadku Górny) nie podo­bał mi się ani trochę. Mój wzrok otwierał się na niego w miarę upływu czasu i nie bez przeszkód. Najpierw widziałem okolicę grubych obyczajów i szorstkiego języka, który w najlepszym razie uznawałem za pol­ski w nie więcej niż połowie. Potem dopiero zorien­towałem się, że obyczaj, który miałem za śląski, był tylko zlewnią prostactwa zewsząd – dla zarobku – tu zbiegłego lub po 1945 niemal siłą – dla repoloniza­cji – sprowadzanego ze wszystkich stron. Zresztą i w międzywojennym dwudziestoleciu było podob­nie. W końcu i język Ślązaków, w którego popraw­ność szczerze wątpiłem, bo w szkołach był tępiony, okazał się dobrze zakonserwowaną, najprawdziwszą staropolszczyzną. Może nawet bardziej polski niż kresowe, zaśpiewne jodłowanie. Zresztą, mój Boże, małoż to włączono do polskiego z obczyzny? Spójrz­ my – ślusarz, kształt, gwałt, piekarz, a nawet dom. Rynek, żagiel, granica, zegarek. To z niemieckiego. A ile z rosyjskiego, czeskiego, madziarskiego, turec­kiego nawet. Ciekawy byłby słownik wyrazów impor­towanych do naszego języka.

Moje oczy otwierały się na Śląsk stopniowo i z udziałem wielu akuszerów. Nie będę tu wspomi­nał mego dziadka ani ojca. Im jestem winien osobne słowa, które kiedyś napiszę. Ale muszę uwolnić z pa­mięci tych wszystkich, którzy odsłaniali mi sedno śląskiej rzeczy. Zacznę od osoby prawie nieznanej, dość przypadkowej w moim doświadczeniu.

O profesorze Włodzimierzu Hodysie jako historyku sztuki jedynie słyszałem – na jego wykłady w Akade­mii Sztuk Pięknych nie chodziłem. Ale w roku 1964 lub 1965 Hodys wraz z profesorem Jerzym Nowosiel­skim prowadzili w Bolkowie letni plener studencki, w którym brałem udział. Tam dopiero zobaczyłem z bliska tę żywą legendę. Gdy dziś czytam, co pisze o nim Roman Polański w swoim Romanie (1984), przyznaję, że dość rzeczowo wypunktował słabe strony Hodysa. Ale tu ważniejsze będzie, że Hodys, lwowianin z pochodzenia, a krakowianin z wyboru, a może z losowego wyroku, znał Śląsk i jego zabytki jak własną kieszeń. Na wspomnianym plenerze Ho­dys nie tracił czasu wśród podchmielonej gawiedzi. Kto tylko chciał, mógł słuchać, jak ten patologicz­ny gaduła na okrągło wykładał i wykładał. Na uli­cy, przy posiłkach, w słonecznym upale i na deszczu. Wcale nie był nudny. Skutecznie dyrygował umysła­mi studenckimi i hipnotyzował natchnionymi po­mysłami.

Którejś niedzieli – podstępnie czy też despotycz­nie – wywiózł nas do odległego Chełmska Śląskiego, barokowego miasteczka tkaczy, przyklejonego do sa­mej granicy. Z domków przy rynku ocalały tam tylko fasady. To było wszystko, co im zostało po sześciuset latach oddzielenia od rzekomej Macierzy. Krzeszów zaś, gdzie zaciągnął nas jeszcze tego samego dnia, był olśniewającym barokiem sakralnym, oprawio­nym w pustkowie, mające za horyzont pasmo po­ bliskich gór. A w miasteczku mauzoleum ostatnich Piastów śląskich, co to już nie znali polskiego, ale się jeszcze obnosili ze swoim piastowskim rodowodem. Hodys miał tyle do powiedzenia, że erudycją mógł zawstydzić każdego Ślązaka. A potem albo się prze­ciw erudycie sprzysięgły wszystkie rozkłady jazdy, albo sam to perfidnie przewidział, musieliśmy pie­chotą pokonać około piętnastu kilometrów do Mar­ciszowa. Dopiero stamtąd był pociąg do Bolkowa. A Hodys mówił przez całą tę drogę usłaną miejscami historycznej pamięci. Był to imponujący wykład pe­rypatetyka, bezwzględne prześwietlenie świata, któ­ry oglądaliśmy, niedające się ocenić widowisko pięk­nego i tragicznego przemijania, dławiącej entropii ostatków złotego wieku. Zawdzięczam Hodysowi tę chwilę przejrzenia na oczy i w miejsce uciążliwego banału, znanego mi z codziennej rutyny, zacząłem dostrzegać inny Śląsk, którego to inność wcześniej już przeczuwałem. Ale znałem głównie Śląsk Górny, całą resztę ukrywając w domyśle lub się od niej roz­myślnie odwracając.

Gdzieś na zapleczu pamięci zbierało się ziarn­ko do ziarnka, zapasy odkryć dawniejszych i przy­szłych. Tę wiedzę, zrazu nieprzydatną, zawdzięczam wielu nauczycielom, w większości anonimowym i nieświadomym, że uczą mnie widzieć coś, na co ślepy patrzyłem od dziecka jak Polak w Śląsko. Do­zorcy kamienicy, gdzie przez dwadzieścia lat miesz­kałem, starcowi pamiętającemu chyba stworzenie świata, sporadycznie gustującemu w denaturacie, w młodości górnikowi, niejakiemu Pohlowi (zdaje się, że na imię miał Klemens), nauczającemu mnie takich słów śląskich, o których istnieniu dialektolo­dzy nie mają zielonego pojęcia. Dalej, moim kolegom szkolnym, którym nie w głowie był trud maskowa­nia swojej śląskości, a nie dało się jej sfałszować za pomocą dekretowej edukacji. Jeszcze dalej, sprze­dawcom sklepowym, bezimiennemu tłumowi tram­wajowych współpasażerów, widzom z ciasnych kin przedmiejskich, zawsze cuchnących urynałem czy nawet kibicom sportowym. Słowem – ludzkiej ma­sie, pośród której żyłem i dorastałem. Ona pokazy­wała mi świat – jego język i obyczaj, nic niemające wspólnego ze Śląskiem fasadowym, fotogenicznie spreparowanym na potrzeby szpalt gazet i kadrów Polskiej Kroniki Filmowej. Fasadę ludnościową Gór­nego Śląska w latach mojego dzieciństwa stanowiła społeczność nominatów, importowanych – tym ra­zem z „Polski” – Übermenschów.

Za fasadą, pod tą owczą skórą, istniał Górny Śląsk niejako podziemny. Śląsk nizin społecznych, gdzie słowa polskie zderzały się z niemieckimi, co nieko­niecznie oznaczało narodowość ich użytkownika. To, że dziś przybywa deklarujących się jako mniejszość niemiecka, jest w jakiejś mierze reakcją na nieszcze­re (bywało, że brutalne) akcentowanie wyłączności polskiego rodowodu Śląska. Taki fałsz – niezależ­nie od tego, która strona i pod jakim je pretekstem lansuje, zawsze, prędzej czy później, wywoła para­doksalną reakcję. W latach dwudziestych reakcją na pruską butę i dominację były powstania śląskie oraz podsycany patriotyzm polski. Dziś mamy mniej­szość niemiecką, o której rodowici Niemcy nierzad­ko mówią – Wasserpolen. Tak było (i chyba jest nadal) na Śląsku Górnym czy Opolskim. Tu nie do­konano wysiedleń tak masowych jak na Dolnym Śląsku, gdzie z pierwotnej populacji ostały się tylko jednostki. Natomiast większość nowo przybyłych ze Śląskiem nic nie miała wspólnego.

Czy to drukowane kłamstwo, czy rzeczywistość, która z tamtym stała w sprzeczności, sprawiły, że rozglądałem się za czymś, jeszcze nie wiedząc za czym. I to raczej nie w przestrzeni codziennej – mię­dzy Katowicami, Gliwicami a Rybnikiem – lecz na rubieżach, które choć nazywały się Śląskiem (tym ze ślągwy i Silingów), to były nim tylko w nazwie, literaturze, zabytkach i w przyrodzie. Dolny Śląsk, choćby przez to, że był terenem spustoszenia, peł­nym śladów po czymś, co – jak za dotknięciem fatalnej różdżki – zniknęło, był bardziej tajemni­czy i wciągający. Jak obszar zaprzepaszczonej wie­dzy i niejasnych sentymentów. Wszystko to leżało jak kawa na ławie. Wystarczyło przetrzeć oczy, aby zobaczyć. Stąd wdzięczność, z jaką wspominam pro­fesora Hodysa. Gdyby nie jego bezwiedna inspira­cja, to ten – chronologicznie ostatni – akt dramatu Śląska dostrzegłbym z opóźnieniem.

Teraz wspomnę kogoś, z kim nie łączyła mnie nić bliskości. Znaliśmy się ledwo, ledwo. Unikałem go z powodu smrodu cygar, jaki wokół siebie roztaczał, oraz piwska, które spożywał w nadmiarze. Uważałem go za politycznego sługusa, pisarza oportuni­stę, literata średniej klasy, gracza z asem w ręka­ wie. Przeze mnie i moich smarkatych rówieśników traktowany był z lekceważeniem. Niesprawiedliwie. Mówię o Wilhelmie Szewczyku, który przez długie lata był wizytówką śląskiej literatury. Ekspono­wana pozycja czyniła nas ślepymi na jego aktual­ne wartości. W połowie lat siedemdziesiątych, gdy opuściłem Śląsk, do czego również przyczyniła się integracja tamtejszego świata twórców z policją po­lityczną, przestałem go dostrzegać. Ale z początkiem lat osiemdziesiątych coś się w Szewczyku zmieni­ło. Zresztą może nie zmieniło, tylko doszło do głosu. Przeczytałem wówczas wywiad z nim w katowickim „Gościu Niedzielnym”. Dość ekspiacyjny. Gdybym był młodszy i bardziej cyniczny, może i w tych sło­wach doszukałbym się oportunizmu. Ale już z tego wyrosłem i – prawdę mówiąc – szczególnie mnie to nie interesowało, że w Szewczyku obudził się Ślązak. Zdarzyło się jednak, że w antykwariacie uleg­łem słabości, kupując w 1986 roku jego książkę zatytułowaną Syndrom śląski. Zrobiłem to wyłącz­ nie jako zbieracz silesianów. Zajrzałem do niej raz i drugi, aż w końcu przeczytałem w całości. Szczerze uznałem ją za ważną i odkrywczą. Także i we mnie obudziła się potrzeba tonu ekspiacyjnego. Postano­wiłem, że podczas najbliższego pobytu w Katowi­cach zatelefonuję do autora, by wyrazić wdzięczność i podziw za tę książkę. Zanim to zrobiłem, Wilhelm Szewczyk umarł. Żałuję tej opieszałości. Tyle mam tylko satysfakcji, że dom, gdzie w Katowicach miesz­kali moi rodzice, stoi przy nowo mianowanym placu imienia Wilhelma Szewczyka*. Nieco później byłem poruszony jego esejem w monografii Katowic (Bogucice, Załęże et nova villa Katowice, 1993). Ale jeśli ni­czym innym, to przynajmniej Syndromem śląskim zasłużył sobie na ten drobny gest uznania, na który przecież każdy autor liczy w zakamarku serca. Ta książka, między innymi zaletami, posiada moc sca­lania Śląska, różnego i rozdartego, w ścisłą całość.

Jeśli atrakcyjna i rzetelna książka może scalić w indywidualnym sercu kawałki rozbitej całości, to co mogłoby połączyć te odłamki w odczuciu społecz­ności, grupy ludzkiej, masy? Znane są moce inte­grujące pewnych haseł, sloganów i prostych symboli. Potrafią odsłaniać jądro przedmiotu i pobudzać energię duchową. Tak przynajmniej bywało w prze­szłości. Kawałek hostii podniesiony wysoko i poka­zany tłumowi średniowiecznych dewotów wzniecał skruchę i ogólny płacz. Wiadomo, jaki zamęt w du­szyczkach XVIII wieku wywołała czapka frygijska. A co dopiero swastyka lub sierp z młotem w wie­ku XX? Alegorie i emblematy, jak baśniowe zaklęcia, odmieniały rzeczywistość. Wpływały na bieg his­torii i kształtowały ją. A później symbolizowały jej kulminacyjne epizody. Czy tak jest nadal? Czy dzi­siaj – w sensie takim lub innym – jesteśmy jeszcze podatni na hipnozę sloganu? Pewnie wierzą w tę po­datność producenci reklam komercyjnych. Zapewne też niejedna frakcja ideologów, politycznych dema­gogów i naciągaczy. Ale czy duchowi człowieka współczesnego, postrzępionego przez sprzeczne możliwości, wielokrotnie oszukanego, zwodzone­go przez spryciarzy, przez zręczne niedomówienia lub jaskrawe kłamstwa, czyli nam samym, żyjącym w kulturalnym harmidrze, czy jest w ogóle potrzeb­ne doświadczenie integrujące? Czy jeszcze cenimy wewnętrzną, duchową jedność?

Łatwiej mi sobie wyobrazić, że ktoś nie zrozumie tego pytania, niż odpowie przecząco. Zakładając jed­nak, że pytanie jest zrozumiałe, a pragnienie inte­gracji wystarczająco mocne, byłoby lepiej, gdyby nas integrował nie dogmat ani polityczna utopia. Nie by­łoby źle, gdyby scalenie wewnętrzne rozpoczynało się, wiodło poprzez, a wreszcie prowadziło ku prawdzie. Ku cudowi bezgrzesznej świadomości. Ale co może uczynić nawet najbardziej wymyślny slogan, alegoria, uderzający emblemat lub głęboka parabo­la wobec wszechmocy telewizyjnej, dezintegrującej ciuciubabki? W ogólnej liczbie wygłaszanych idei i powstających dzieł, w zalewie przebiegłej mierno­ty prawda jest ułamkowa. Potęgi sprawcze naszego świata nie są bynajmniej zainteresowane integracją ludzkiego ducha. Przeto kultura artystyczna, któ­ra by mogła być terapią w tym stanie rzeczy, woli raczyć nas lekkostrawnym pozorem i lipą na wzór „amerykański”.

Jestem z natury pesymistą, który jednak swój pe­symizm uważa za odmianę realizmu, czyli zdrowy rozsądek. Ta przywara zdaje się wmawiać mi, że nie zanosi się na zmianę kolektywnego, psychicznego rozstroju. Więc może coś innego ma ją – zdezelo­waną biedaczkę – wyręczyć w dziele powstrzyma­nia rozpadu? Przyjmijmy, że nie slogany, emble­maty, dzieła pisarskie, filmowe czy muzyczne będą ratunkiem przed rzeczywistością substytutów, lecz może coś innego. Dzieła natury?

Mówi się dziś o naturze jak o fantomie czegoś bez mała minionego. Ratujemy jej resztki. Już pra­wie jej nie ma. Zdaniem nadwrażliwych ekologów natura jest obszarem śmiertelnej konwulsji. Wśród argumentów wytaczanych przez obrońców natu­ry udręczonej te najsilniejsze mogłyby się wykazać śląskim rodowodem. Nie bez racji. Śląsk jest wzor­cowym przykładem skutków rabunkowej gospo­darki. Mimo to problem „natury” (nie przekładając tego na uproszczenia – czyste powietrze i wodę, nie­ skrępowaną bujność wegetacji, swobodę żywiołów biologicznych i prawne zrównanie zwierząt z pra­wami człowieka) znajduje się w zupełnie innym miejscu, mniej dostępnym dla ingerencji i cywilizacyjnych zakłóceń.

Problem natury znajduje się nie w lesie, lecz w nas samych. Okrzyczane zmiany kodu genetycznego, wynikające z zatrucia środowiska – nawet jeśli są tylko „naukowym” przesądem – wpędzają nas w po­ważną frustrację. Ale jakkolwiek byłaby ona wiel­ka, to ciągle jesteśmy w naturze obecni, bowiem ona tkwi w nas. Dodam tu jeszcze, że przy solidarnym stosunku do ideałów ekologii nie mogę zapomnieć, iż na jej gruncie możliwe są – jak we wszystkim – zatrucia świadomości przez fałszywe racje.

Pojmowanie natury jako odpornej na zakłócenia i wbrew wszystkiemu idącej niestrudzenie swo­ją drogą wyniosłem ze Śląska bardziej niż stamtąd, gdzie wyziewy naszego stulecia nie są tak raniące. Nie chodzi o to, że właśnie tam, w swoich ocalałych resztkach, natura daje dowody swej siły. Chodzi o to, że apostołowie ekologii, wojujący o naprosto­wanie relacji człowiek–otoczenie, są w ważącej części niewrażliwi na rzecz podstawową: relację czło­wiek–przestrzeń. Dla wewnętrznej integracji nie ma zagrożenia większego jak zaburzenie lub zakłama­nie poczucia orientacji przestrzennej albo poczucia przynależności człowieka do określonego miejsca. Nie było w historii większych okaleczeń duchowych niż wielkie, przymusowe migracje ludności. Egipski dom niewoli czy niewola babilońska są najbardziej dramatycznymi epizodami historii biblijnej. Wielkie przesiedlenia z czasów sowieckich, okupacyjne rugi, masowe ucieczki i wypędzenia po roku 1945 – to na chybił trafił wybrane przykłady mówiące o katastro­fach, wobec których nierównowaga ekologiczna jest incydentalną błahostką.

Nie ma mowy o sublimacji ludzkiego ducha, do­póki nie są określone przestrzenne ramy egzysten­cji. Jak długo człowiek nie ma pojęcia, jak nazywa się i gdzie się znajduje jego „ziemia święta”, tak dłu­go jest wrakiem ludzkim, dryfującym z tragicznymi prądami. W moim przypadku „ziemię świętą” – ra­czej wybraną niż obiecaną – dostrzegłem w prze­strzeni rozciągniętej równoleżnikowo od źródeł Wisły do zlewiska Nysy Łużyckiej i Odry. Z im więk­szego oddalenia – Nowego Jorku, Paryża czy Floren­cji – oglądałem ów geograficzny okruch Europy, tym silniej czułem jego szczególność i wewnętrznie scalający magnetyzm. Tym łatwiej odczuwam i rozu­miem wszystkie „ziemie święte”, jakie w rozmaitych okolicznościach odkrywają i czczą moi bliźni.

W przestrzennej określoności Śląska i spoistości jego terytorium znajduję zdecydowanie więcej niż w kulturowym ornamencie, w jaki go kiedykolwiek oprawiono. Bo w przeszłości Polak w Śląsko patrzą­cy wcale tego ornamentu nie dostrzegał: Norwid, który spędził kilka godzin w gospodzie w Mikołowie, Zygmunt Krasiński, który przenocował w Mysłowi­cach, Łukasz Górnicki, co się urodził w Oświęcimiu. Co oni widzieli? Niemców? Czechów? A może nawet, ku wielkiemu zdziwieniu Kolberga – coś polskiego. Prawie polskiego.

Jak wcześniej powiedziałem, to nie artystyczny, sztuczny wizerunek Śląska ma uruchomić potencje, potrzebne do odczytania prawdy o tej ziemi i jej ludziach. W każdym razie na pewno żaden z już powstałych i istniejących tego rodzaju elaboratów. Wobec zawodności przekazów literackich i artystycz­nych większą nadzieję pokładam w języku natury.

Zgorszyć się mogą bywalcy bibliotek uniwersytec­kich oraz oczytane akademickie łepetyny, gdy po­wiem, że w moim odczuciu jedynym wiarygodnym opisem świata może być tylko zapis utrwalony na powierzchni ziemi. Natura sama – ale też kulturowe ukształtowanie środowiska – zawiera informacje, o jakich się filozofom nie śniło. Odczytanie lub choć­ by tylko odczucie treści tego zapisu wymaga instrumentów (wiedzy, wrażliwości, wyobraźni) bardziej czułych niż naukowa rutyna i scjentyczny żargon. Informacja zawarta w krajobrazie nie poddaje się interpretacjom ad usum delphini. Bo jest to zapis bezwzględny, prawdziwy i wolny od wszystkiego, co by mu narzuciła inwencja pisarza. Do jego odczyta­nia wystarcza nagi instynkt. Intuicja. A tego może najbardziej brak człowiekowi naszej cywilizacji.

Lecz przecież ten sam człowiek, znalazłszy się na wodzie, w nocnym lesie, na szczycie góry w pogod­ny dzień lub gęstniejącej mgle czy wreszcie wobec jakiegokolwiek zagrożenia, nawet jeśli jest skraj­nym miejskim fajtłapą, w odruchu trwogi odnajdzie w sobie ów zbawienny instynkt. Nawet jeśli dotąd nie miał pojęcia o jego istnieniu, on go uratuje. Ten rodzaj wiedzy i wrażliwości dany naszemu gatun­kowi, gdy uwolni się z opresji kulturalnych prze­ sądów, może odczytać krajobraz – pismo ziemi i prawdę świata.

Takoż i ja, obok ksiąg, tekstów i zabytków opo­wiadających Śląsk, czytałem przede wszystkim księgę natury. Jej stronice były wymownie rozłożo­ne w śląskim pejzażu, w jego istotnych miejscach. Ta druga lektura – jej prawdomówność – wielekroć prostowała umyślne lub niezamierzone kłamstwa tej pierwszej. Księga natury, w którą wczytywałem się poprzez ziemię śląską, ma też swoje treści ukryte. Pod tym, co widoczne na powierzchni jej kart, znaj­duje się też przekaz głębszy, wykraczający poza his­torię. Niezależnie od tego, co powiedziałby tu nauko­wiec – niekoniecznie uczony – tak właśnie sprawy wyglądają.

Ale nie będę już igrał z cierpliwością racjonali­stów, dla których nie istnieją suwerenne racje ziemi, jej własne prawa, oczekiwania i przeznaczenia. Wra­cam do tego, gdzie – ufam, że skutecznie – porów­nałem Śląsk ze skarbnicą treści zapisanych na jego powierzchni. Aby to przekonywająco przedstawić, musiałbym z moim rozmówcą-czytelnikiem udać się na jakąś śląską Górę Przemienienia i pokazać mu wszystko to, czego nie jestem autorem i co właś­ciwie mógłby sam zobaczyć, jeśli to tylko nie jest Polakiem w Śląsko. Nie wyręczy nas w tym nawet najbardziej przebiegły aparat fotograficzny. Zatem nie ma innego wyjścia niż pokazanie stosownego obrazu – malowanego, rysowanego, a może opo­wiedzianego – zawierającego summę idei, z których tutaj wspomniałem o zaledwie kilku.

Można być Ślązakiem na mocy miejsca urodzenia. Można się urodzić na Śląsku i nie być nim ani tro­chę. Można przeczytać wszystko, co o Śląsku napi­sano, i nie zrozumieć ani krztyny. Lecz można też, urodziwszy się gdziekolwiek i nie znając ani jednej książki, żyjąc tam stale, lub tylko przelotnie, stać się Ślązakiem tylko dzięki odczytaniu tajemnego prze­słania, wydrukowanego przez naturę na sobie sa­mej. Ktokolwiek jest dotknięty łaską tego przekazu, jak profesor Hołdys, jak Joseph von Eichendorff, opat Bodo z Księgi henrykowskiej, Horst Binek zmarły w Monachium, niejaki Janosch (Horst Hecker) żyją­cy na Wyspach Kanaryjskich czy wreszcie – pomi­nąwszy setki osób – ja sam, ten wchodzi w krąg wiedzy rzadkiej i na swój sposób elitarnej. Elitarnej, ale dostępnej wszystkim chcącym ją poznać. Pierwszy krok ku niej potrzebuje tylko mapy, dosłownie lub w przenośni, mapy, która jest obrazem, albo obrazu będącego mapą. Przestrzeni opisanej językiem karto­grafii. Sumy miejsc, spośród których wybierzemy najważniejsze.

W jednej z książek Carlosa Canasta mamy opis próby, jakiej poddany jest aspirant do procedur in­diańskiego czarownictwa. Zadanie polega na tym, by znalazł na tarasie domu czarownika punkt, któ­ry jest miejscem w ł a ś c i w y m. Po całonocnym po­ szukiwaniu, pełnym dramatu prób i błędów, punkt zostaje odnaleziony. I dopiero od tej chwili rozpo­czyna się właściwa nauka. Jest to trafna przenoś­nia pierwszego kroku. Ku czemukolwiek. Miejsce. Punkt. „Dajcie mi punkt, a zobaczycie, co zrobię!” – obiecywał grecki mędrzec.

W skali globu Śląsk nie jest większy od punktu, ale zanim cokolwiek zrozumiemy, musi być odnalezio­ny ów punkt. Gdy to zostanie zrobione, cała reszta – choć nie bez wysiłku z naszej strony – przybędzie sama. Zatem najlepiej będzie, jeśli weźmiemy – na początek naszego zrozumienia i na zakończenie ni­niejszej rozprawki – pewną sędziwą mapę Śląska. Na jej winiecie czytamy: Silesiae typus descrjptus et editus a Martino Hellwig Neissense et nobili viro Nicolao Rheddinger dedicatus Anno 1561.

Na tej mapie, której prawy brzeg opiera się o Kra­ków (Crackaw), a lewy o Budziszyn (Bavdzen), jest też werbalne opisanie przedstawionej ziemi. Opisa­nie nosi niemiecki tytuł Die Schlesi i takoż jest na­ pisane archaicznym, prowincjonalnym językiem niemieckim. Nie ręczę przeto za akuratność mojego tłumaczenia:

Księstwo Śląska jest lennem króla Czech w Cesar­stwie Rzymskim. Kraj ten jest szeroki na trzy dni, a na dziewięć długi. Na północy, czyli Septentrium oraz na Oriencie, czyli wschodzie słońca, styka się z królestwem Polski, zaś na Meridium, czyli połu­dniu, z krajem Czech i Moraw, przeto na Occidentum, czyli na zachodzie, ma Łużyce. Jest to ziemia żyzna i dająca wszelkie pożywienie w takiej obfi­tości, że rzadko gospodarz nie cieszy się nadmia­rem plonu. Jest to także ziemia czarująca, z górami pokrytymi lasem oraz wieloma rzekami, z których wszystkie spływają do Odry (która całą swą dłu­gością przemierza ten kraj). Są tutaj dwa księstwa: jedno w Legnicy i jest tam potężny władca kraju i ludu, inne w Świdnicy, ale nad tym jest władza Króla Czech, który ustanowił tam starostę, zatem w pałacu w Jaworze i corocznie w Świdnicy wraz z całą szlachtą tego kraju odbywa się czterokrotnie Sejm Krajowy (Landtag). Najbardziej przestron­nym miastem tego kraju jest Wrocław (Preslaw oder Bressel), znany też jako Vratislavia po łacinie, rzeka Odra (jej źródła są w Górach Czeskich, zaś pod Szczecinem wpada do Morza Wschodniego) przepływa przezeń i przy tej naturalnej sposobno­ści służy jego mieszkańcom, czyniąc zeń miasto urocze. Jest tu jeszcze Nysa (dawne biskupstwo, które jest teraz przeniesione do Wrocławia), Świd­nica, Opole, Jaegernsdorf (Krnov) etc. Zatem cały kraj jest dobrze zapełniony miastami i wioskami i ma dużą liczbę mieszkańców, także w samym Wrocławiu (jak mówią przyjezdni) mieszkańcy i gospodarze z całego kraju odbywają targi, gdzie smalec, masło, sery, mleko i inne produkty kra­jowe można zobaczyć i kupować, wskutek czego ubierają się w atłasy i noszą złote łańcuchy, zu­pełnie jak szlachcice. Kraj ten nie ma zbyt wiele wina, ale ludzie sprowadzają je z Węgier i Moraw w dużych ilościach. Pije się za to piwo, z którego jeden gatunek zwany jest seps, a jest tak mocne, że nawet wino mu nie dorówna. Mową tego kraju jest niemiecki, głównie w miastach, zaś tu i tam we wioskach mówi się po wendyjsku (Windisch) lub polsku.

Tytułem wyjaśnienia trzeba dodać, że owego wendyjskiego języka, mowy Łużyczan, w owym czasie Niemcy nie odróżniali od dialektu śląskie­go: obie mowy uważano za jeden słowiański język. Oto więc zanim Polok w Śląsko spojrzał i opisał, co widział (piekło, czyściec i pokutę), dwaj poczciwcy z Nysy w zwięzłym tekście i w obrazie pięknej mapy, przeszło pół wieku wcześniej, pokazali Die Schlesi.

Pierwsza polska mapa Śląska, będąca zresztą od­ręcznym szkicem, zostanie nakreślona dopiero trzy­sta pięćdziesiąt lat później przez Jerzego Samuela Bandtkiego, który zrezygnował z kariery uniwersy­teckiej we Wrocławiu, aby jej nie zrobić w Krakowie. Najważniejsze, że było jak było, ale wynikło z tego kilka dobrych pretekstów do napisania rozprawki takiej jak ta, którą właśnie zamykam kropką.

* Dodaję tu z niesmakiem, że w roku 2019 po wielu sprzeciwach uchwała Najwyższego Sądu Administracyj­nego uznała, że odtąd będzie to plac imienia Marii i Lecha Kaczyńskich. O ile wiem, nigdy w Katowicach nie byli.

Henryk Waniek "Wędrowiec śląski". Wydawnictwo W.A.B

Henryk waniek 01

Może Cię zainteresować:

Henryk Waniek: Współczesne Katowice w ogóle mi się nie podobają. Śródmieście jest zupełnie martwe

Autor: Katarzyna Pachelska

23/02/2024

Andrzej Urbanowicz

Może Cię zainteresować:

Niemiec ewangelik, Polak katolik, a Ślązak? "Górny Śląsk jest napromieniowany okultystycznie". Rafał Księżyk o fenomenie katowickiej "Śnialni"

Autor: Marcin Zasada

02/02/2024

Snialnia

Może Cię zainteresować:

"Koteria hanysów". Legendarni artyści z katowickiej Pracowni o swojej śląskości. Fragment książki Rafała Księżyka "Śnialnia"

Autor: Redakcja

13/01/2024

Subskrybuj ślązag.pl

google news icon