Dwa
tygodnie temu pochyliłem się nad tym, co dziś znaczy niemieckość
na Śląsku. Jednak podczas pisania tamtego eseju wciąż
przebąkiwała mi w głowie myśl, że trzeba też zająć się
Niemcami na Śląsku - tym razem państwem, nie ludźmi - i tym, jak
zmienił się ich wizerunek.
Wszystkie fale migracji przeszły przez moją rodzinę
Urodziłem się nie tak dawno, bo w 2001 roku. Większość moich czytelników zapewne doskonale pamięta początek XXI wieku, a jednak 2001 wydaje się już należeć do innego świata. Polska, w której się wtedy urodziłem, była u szczytu działalności zorganizowanych grup przestępczych, dopiero co weszła do NATO i powoli zmierzała do Unii Europejskiej. Zresztą, co ja muszę tłumaczyć - lepiej ode mnie pamiętacie Magdalenkę, wyjazd Ruskich, przyjazd Amerykanów czy referendum w sprawie wejścia do UE.
Z dzieciństwa pamiętam, jak w domu mówiono o Niemczech. Spora część mojej rodziny tam żyła. Wyjazdy zaczęły się w 1945 roku i trwały aż do lat 90. XX wieku. Słowem, wszystkie fale migracji przeszły przez moją rodzinę. Naturalnym zatem było, że co jakiś czas ktoś kogoś odwiedzał. Najczęściej wizyty składano starszej siostrze mojego dziadka, gdy ja zawitałem do jej domu, czekały na mnie gyszynki do przekazania: plastikowe autka, czekolada z okienkiem albo salami, którego fanem byłem i jestem do dziś. A czasem i jakieś ojro, jak już zastąpiło markę.
W domu rodzinnym mieliśmy wiele rzeczy, które dziadkowi udało się przywieźć z Niemiec: ubrania (niektóre sam jeszcze noszę), suszarkę hełmową, ekspres do kawy, zastawy, garnki, telewizory, radia, zegary i pieron wie co jeszcze. Ba, nawet puszka, do której regularnie wsypujemy kakao, pierwotnie mieściła Cacao Van Houten, również przywiezione z Niemiec.
Zjednoczone już Niemcy były dla mnie więc państwem dobrobytu - zarówno tego minionego, jak i ówczesnego - oraz naturalnym kierunkiem migracji dla wielu członków mojej rodziny oraz sąsiadów.
A potem pojechałem do Niemiec...
Nie było to aż tak dawno. W Polsce Unia Europejska już rozruszała społeczeństwo, a Niemcy znajdowały się w szczycie kryzysu migracyjnego, spowodowanego Arabską Wiosną, choć jeszcze przed tragicznym zamachem w Berlinie, gdy Tunezyjczyk Anis Amri wjechał ciężarówką w jarmark bożonarodzeniowy.
Tak się jednak złożyło, że do Niemiec zacząłem jeździć regularnie. W skali roku spędzam tam łącznie kilka tygodni. Głównie w Nadrenii-Westfalii, ale zdarza się też Augsburg, wspomniany Berlin czy Drezno. I tak, jeżdżąc z roku na rok, zacząłem konfrontować śląski mit Niemiec z własnymi doświadczeniami.
Na początku było to klasyczne „wow”. Kebaby jakby mniej podłe, ciekawe maszkety w Lidlu, automaty na flaszki z kaucji, jarmark świąteczny w każdym średnim mieście. Tylko zasięg w telefonie jakiś słaby. W hotelach działające Wi-Fi nie jest oczywistością, własny internet muli jak 150, a zasięg 5G na prowincji to marzenie (chociaż operatorzy chwalą się, że ponoć 95% gospodarstw domowych jest objętych nim — ja, yhym). Kartą nie da się wszędzie płacić, a gdy już się da, to w hotelowej restauracji potrafią mi powiedzieć, że po 22 terminal idzie spać i co najwyżej mogę zapłacić rano w recepcji albo gotówką teraz.
Jeszcze dwa lata temu 82% firm korzystało z faksu. Nie ma programów digitalizacji archiwów na taką skalę jak w Polsce. Ogólnie rzecz biorąc, to już nie Polska jest kilkanaście lat do tyłu, jak miała we zwyczaju, ale Niemcy technologicznie nie nadążają. A w dodatku szpiterlaczą na jedzeniu podczas konferencji naukowych, na których zwykło się rozmawiać o problemach z cyfryzacją państwa.
Oferta spożywcza sklepów jest dziś bardzo wyrównana, poza oczywistościami w postaci produktów regionalnych (chociaż był nawet moment, gdy Polska była liderem wegeopcji w dyskontach na terenie Unii). Ciekawie robi się przy piwach z których Niemcy słyną. Naturalnie, oferta wydaje się bogatsza, ale głównie w wersjach analogowych, czyli alkoholowych. Piw bezalkoholowych jest tam mniej niż w Polsce.
Ale dobrze, zmierzajmy już do sedna, bo ten felieton nie jest bynajmniej dziennikiem podróży Romana, tylko próbą refleksji.
Dla pokoleń, które mnie wychowały, Niemcy odegrały wyjątkowo ważną rolę. Były oknem na lepsze życie i wentylem bezpieczeństwa w rzeczywistości Polski Ludowej. Stanowiły kraj rodzinnych (migracyjnych) więzi i obietnicę przyszłości. Nie wiemy nawet dokładnie, ilu z nas wyjechało do Niemiec, ale szacuje się, że od półtora do ponad dwóch milionów Górnoślązaków osiedliło się w Rajchu. To więcej, niż wynosi liczba osób, które w ostatnim spisie powszechnym zadeklarowały narodowość śląską.
Ale więzy rodzinne słabną
Ale więzy rodzinne słabną i będą słabnąć. Taka kolej rzeczy. Wielu Górnoślązaków w Niemczech niestety odchodzi, a ich dzieci mają już hajmat i Vaterland w jednym miejscu. Moje pokolenie jeździło do Niemiec, może i owszem coś sobie dorobić, ale skończyły się czasy, w których truskawki były eldorado. Prędzej ludzie z Czech sprowadzają kofolę niż AGD z Niemiec.
Niemcy stały się po prostu sąsiadem Polski, przestały być Valhallą Ślązaków. Do tego złapały zadyszkę technologiczną, mają problem z migracją i z rosnącą populistyczną, prorosyjską, skrajnie prawicową partią.
Nie twierdzę jednak, że w Niemczech nie da się żyć. Da się, i to nawet przyjemnie. Wiele problemów koncentruje się na określonych obszarach, do gotówki można się przyzwyczaić. Z technologią faktycznie jest problem - trudno zrobić downgrade. Ale zmierzam do tego, że Niemcy przestały być jakościową alternatywą dla życia w Polsce. Nadal są alternatywą, ale już nie tą lepszą z definicji.
Moje pokolenie jest więc pierwszym wychowanym w świecie, w którym te różnice się zacierają. Po raz pierwszy w historii Polska pod wieloma względami prześciga Niemcy, choć sama oferuje cały pakiet własnych problemów: gigantyczny kryzys mieszkaniowy, spekulacje banków i deweloperów oraz żenująco niski poziom debaty politycznej. A mimo to może być w pytę.
Zastanawia mnie jednak, co przyniesie przyszłość. Bo stan obecny jest relatywnie świeży, a wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią, że w Europie nadchodzą kolejne zmiany.
Może Niemcy znowu staną się
alternatywą dla Polski, a może tym razem to Polska będzie
alternatywą dla Niemiec?


