Roman Balczarek pisał dziś na łamach ŚLĄZAGa, że potrawy tradycyjne na śląskich stołach wigilijnych były zupełnie inne, niż obecnie, a powodem tego jest napływ ludności z różnych regionów Polski na Górny Śląsk. A jak było u nas, w Zagłębiu Dąbrowskim – tak bliskim geograficznie a tak odległym od Śląska kulturowo?
Wpływy kulturowe w Zagłębiu Dąbrowskim mniej zróżnicowane, niż na Górnym Śląsku
Ilekroć słucham lub czytam o kulturze i obyczajach mojego regionu oraz dominujących w niej wpływach ludności przyjezdnej, natychmiast pojawiają się komentarze od osób, którzy nazywają się „prawdziwymi Zagłębiakami”. Także pod publikacjami mojego autorstwa (w postaci trzech już quizów z gwary zagłębiowskiej), ujawnilai się tak zwani (przeze mnie) „turbozagłębiacy”, którzy rzekomo są Zagłebiakami „z dziada pradziada”. Twierdzą, że prawdziwa kultura Zagłębia nie ma żadnych naleciałości z Kieleczyzny, Radomszczyzny czy ziemi sieradzkiej i wieluńskiej, a w Zagłębiu na przykład to mówi się podręcznikową polszczyzną (nonsens). I że nie wolno mylić „prawdziwych Zagłębiaków” z tymi przyjezdnymi za pracą. Dziwnym trafem – jak tylko przychodzi jakiś dłuższy czas wolnego od pracy – samochody mówiących podobne rzeczy można zobaczyć właśnie w tych rejonach, z którymi rzekomo nie mają nic wspólnego. Lub tablice rejestracyjne z tamtych rejonów stoją w czasie świątecznym pod ich domami w Sosnowcu, Dąbrowie, Będzinie, Czeladzi, Zawierciu….
Ze sporym zdumieniem zatem przeczytałem tu i ówdzie, jakież to są te tradycyjne potrawy wigilijne w Zagłębiu Dąbrowskim. I zapragnąłem zobaczyć te domy, w których się podobnie wyszukane rzeczy rzekomo jada oraz babcie i prababcie, które je od kilkudziesięciu lat przyrządzają. Śmiem twierdzić, że takich rodzin jest znikoma liczba, zaś dominującą tradycją wigilijną jest ta, która przywędrowała tutaj z ludźmi ze wsi zachodniej Małopolski, czyli głównie z Kielecczyzny, nieco mniej Radomszczyzny (jakkolwiek znaczenie tego słowa słowa Czytelnik odczyta – czy jako okolice Radomia czy Radomska) i ziem sieradzkiej, wieluńskiej oraz okolic (tak, jak z było z emblematycznym daniem Zagłębia, czyli zalewajką).
Tradycje Zagłębia Dąbrowskiego to tradycje przybyszów
Postanowiłem zatem nie przywiązywać wagi do niektórych opisów rzekomych zagłębiowskich stołów wigilijnych, zaś nasze wigilijne tradycje opisać na podstawie tego, co przez 47 lat widziałem w domach swojej rodziny i o czym słyszałem od mnóstwa znajomych przez te wszystkie lata.
Podobnie, jak większość mieszkańców Zagłębia Dąbrowskiego, mam najbardziej typowy dla tutejszych rodowód. Moi dziadkowie przybyli tutaj z nieodległych ziem Kielecczyzny (okolice Wolbromia) i obszaru między Częstochową a Wieluniem. Dla odmiany – babcie przyjechały z okolic Radomska i także Kielecczyzny (okolice Miechowa). Tu się poznali i tu założyli rodziny, zaś zwyczaje ukształtowały się w wyniku ścierania się tego, co ukształtowało wszystkich w ich „małych ojczyznach”. Tak, jak zdecydowanej większości Zagłębiaków.

12 czy 13 dań? Barszcz z uszkami czy grzybowa?
Często się mówi, że w Kieleckiem tradycyjnie podaje się na Wigilię 13 dań, inaczej niż w innych regionach Polski, gdzie liczbą tą jest 12. Jest to zarazem prawda i nieprawda. Owszem, podawało się 13 dań, ale „u pana”. Większość ludzi była biedna, więc i kolacja wigilijna skromna – złożona z kilku prostych potraw, do których składniki były stosunkowo tanie. W pozostałych regionach, o których wspominałem powyżej, nie było wiele lepiej.
Ponieważ grzyby rosły w lesie za darmo, prawdopodobnie zupa grzybowa była typowym daniem w większości domostw. Wystarczyło tylko wcześniej nazbierać podgrzybków (są uważane za mniej szlachetne niż borowiki „prawdziwki”, lecz zdecydowanie bardziej aromatyczne i intensywne w smaku) i je ususzyć. Uszka do barszczu są co prawda z takimi samymi grzybami, ale do przyrządzenia potrzebna jest choćby mąka, która wcale aż tak tania dawniej nie była. Podobnie czosnek i buraki do barszczu, które wielu uprawiało przy domu, ale nie aż tyle, by lekko nimi szastać. Grzybowa była tańsza i szybsza w przygotowaniu (wymagała tylko dodatku wody i soli, w nieco bogatszych domach robiono ją na rosole), a jednocześnie bardzo smaczna, odświętna. I to raczej ona dominowała na tamtych terenach, a potem też w Zagłębiu. Przynajmniej do czasu, kiedy uszka z grzybami nie zaczęły się przebijać do powszechnej świadomości jako najbardziej typowe danie świąteczne (ach te media). Zaś dzięki producentom wyrobów garmażeryjnych zaczęły być stosunkowo tanie i łatwo dostępne. Dawniej jednak to zupa grzybowa była standardem – i dla tych spod Radomska czy Wielunia (zwanych często „Łodziokami”), jak i dla tych z Kielecczyzny – od Szczekocin i Wolbromia po Busko-Zdrój, Jędrzejów czy Pińczów.
Drugim, bardzo powszechnym daniem była (i jest) kapusta kiszona gotowana z grzybami. Kapusta do dziś jest jednym z symboli Kielecczyzny, gdzie się ją uprawia i przetwarza dla całego kraju. A grzyby? Te oczywiście pochodziły z zupy grzybowej, które po odcedzeniu i poszatkowaniu – trafiały do garnka z kapustą.
O karpiu napisano bardzo wiele i powszechnie chyba już wiadomo, że ryba ta spopularyzowana została za czasów PRL, co zostało do dziś. Nie było tak jednak dawniej. Na stole wigilijnym w Zagłębiu Dąbrowskim z ryb dominował śledź. Zarówno w wersji panierowanej usmażonej, jak i marynowanej a następnie specjalnie przyrządzonej z cebulką i dodatkami, wśród których najczęściej spotykanym był prawdopodobnie korniszon. Czy tak było jeszcze dawniej, trudno z całą pewnością stwierdzić, lecz przynajmniej przez 5 dekad był to najbardziej typowy sposób przyrządzania tej ryby.

W moim domu, odkąd pamiętam, jednym z dań była kasza. Brzmi tanio, prawda? Bo miało być tanio. Specjalności dodawały masło i sól, z którymi się ją podawało. I zapewniam, że to nie żadne dziwactwo, gdyż domów, w których to było jednym z dań wigilijnych, było w Zagłębiu Dąbrowskim naprawdę sporo. I wiecie co? To obok zupy grzybowej moje ulubione danie, które jadam tylko raz do roku, w ten dzień.
Przepis na wigilijną kaszę
Może się wydawać, że każdy sobie poradzi z ugotowaniem kaszy, ale wierzcie mi, że niekoniecznie. Napiszę Wam, jak przyrządzała kaszę moja mama i jej mama, a moja babcia.
- Trzeba wziąć dobrą kaszę jęczmienną; ja biorę perłową drobną, mama brała perłową średnią, a babcia po prostu „dobrą”, jak mówiła, a ja byłem za mały, by zapytać, co to znaczy.
- Kaszę zalewamy wodą – dwie porcję wody na jedną porcję kaszy; uwaga – woda też ma być dobra, czyli nie twarda; najlepsza jest przefiltrowana dzbankiem filtrującym, jak na herbatę czy kawę.
- Kaszę solimy dość obficie i dodajemy do garnka prawdziwe masło (na wyczucie).
- Całość gotujemy pod przykryciem na małym ogniu, a po zagotowaniu się, płomień zmniejszamy na minimum; po wchłonięciu całej wody przez ziarna, wyłączamy płomień; kasza „dojdzie”.
- W międzyczasie rozpuszczamy prawdziwe masło na patelni, solimy je i lekko zrumieniamy.
- Kaszę wykładamy na talerz i polewamy zrumienionym masłem.
To jest naprawdę smaczne danie, szczególnie kiedy podajemy raz do roku.
U babci na koniec był kompot z wędzonych śliwek, którego wiele osób nie lubi. To było jednocześnie picie i deser.
A jak było u Was?
Może Cię zainteresować:

