3.45…. Przez kilkadziesiąt lat mojego życia nie miałem pojęcia, że taka godzina w ogóle istnieje. Można powiedzieć, że żyłem w błogiej nieświadomości przesyconej naiwnością z domieszką idealizmu. Tę godzinę musiał wymyśleć wyjątkowo sadystyczny umysł. I z pewnością był to jakiś Zagłębiak. A jestem o tym przekonany, bo w opasłym katalogu wad mieszkańców i mieszkanek mojej małej ojczyzny widnieje pozycja o nazwie: uświęcona tradycją wielopokoleniowa złośliwość. To cecha, która narodziła się z biedy i kompleksów nad małopolskim brzegiem Brynicy ponad 200 lat temu i nadal jest wyjątkowo żywotna w wielu dzielnicach Sosnowca, Będzina, Dąbrowy Górniczej czy Czeladzi. Nikt szanujący prawa człowieka i hołdujący zdrowemu rozsądkowi nie godziłby się na ustawianie budzika na tak morderczą porę.
A jednak. Od poniedziałku do piątku wstaję na długo przed wschodem słońca, starając się, na ile to możliwe, zdyscyplinować nadal będący w letargu organizm i doprowadzić się do stanu używalności, aby dać sobie szansę na stawienie czoła nadchodzącej, liczącej kilkanaście godzin, rzeczywistości. W międzyczasie trafiam na dwie charakterne, kilkuletnie kotki, które uczyniły z obserwacji mojej roztrzepanej osoby swój wczesno poranny rytuał, licząc przy okazji, że w prologu mojego zawodowego maratonu podrzucę im jakiś smakołyk.
W ciągu kilku minut docieram na przystanek z betonową wiatą, regulaminowym koszem i rozkładem jazdy. Niegdyś stawał tam PKS, o czym świadczy metalowa rura pokryta warstwą rdzy z okrągłym, nadgryzionym zębem czasu logiem oraz nieaktualną rozpiską kursów. Otaczający mnie świat, poza materialnym wymiarem w postaci domów, pól i łąk oraz miejscowej fauny, wygląda jakby wrócił właśnie z długiej imprezy i jeszcze nie wytrzeźwiał. Z jednej strony dopisuje mu humor poparty procentami, okraszony gwieździstym nieboskłonem, z drugiej, tuż za rogiem, czai się świadomość epickiego kaca.

Mniej więcej o 4.20 nadjeżdża bus prywatnej firmy przewozowej. Wsiadam przez automatycznie zamykające się za mną drzwi. Odbijam plastikowy bilet miesięczny. Idę do środkowej części. Na jednym fotelu kładę zawsze za ciężką, skórzaną torbę z rzeczami do szkoły, a obok siadam sam ze słuchawkami na uszach. Za pośrednictwem komórki zerkam do internetu, aby zobaczyć na portalach informacyjnych i społecznościowych co ostatnio wrzucono i czy Raków Częstochowa nadal radzi sobie na krajowych i zagranicznych boiskach. Bus zapełnia się kolejnymi osobami, które zmierzają do swoich miejsc pracy. Ich twarze mają różny wyraz. Od determinacji po zgorzkniałe pogodzenie się z własną, prywatną rzeczywistością. Po kilkunastu minutach chowam słuchawki i komórkę do kieszeni. Układam się na fotelu, zamykam oczy i staram się do końca podróży wyłączyć. Gdzieś w tle słychać plątaninę pojedynczych rozmów i muzyki, która leci z samochodowego radia.
Kilka minut po piątej rano wysiadam w pobliżu dawnego dworca PKS w Częstochowie. Pamiętam, jak zatrzymywały się tam autobusy tego przewoźnika. W mojej głowie zapisał się towarzyszący im dźwięk silników oraz zapach spalin, a także widok czekających na nie pasażerów, którzy wsiadali do nich karnie jeden po drugim. Reszta, znudzona siedziała pod wiatami odliczając czas do swojego środka transportu albo stała w kolejce po bilet przy jednej z kas ulokowanych w pobliskim budynku, gdzie do dzisiaj czuć klimat Polski Ludowej. Ale to już przeszłość, po której pozostały stare przystanki, wysłużone drogi dojazdowe i zamknięty na cztery spusty bar „Agata”, gdzie można było przeczekać kiepską pogodę lub kilkadziesiąt minut do odjazdu busa, zamawiając całkiem niezły fast food i coś do popicia.
Idę w stronę dworca PKP, który w przyszłym roku ma zniknąć i zostać zastąpiony nową konstrukcją. Nie żal mi go, w przeciwieństwie do pewnej grupy lokalsów. Lata 90. w tym, architektonicznym, wydaniu nie budzą we mnie nostalgii. Będzie mi jedynie brakowało dużej przestrzeni, którą oferuje ten budynek w swojej centralnej części. Mam nadzieję, że kiedy inwestycja PKP dobiegnie końca, wróci tu stoisko z książkami, kawiarnia i miejsce gdzie można w spokoju wypić gorącą czekoladę z mlekiem z pobliskiego automatu. Nic mi więcej do szczęścia o tej porze nie potrzeba.

Przejściem podziemnym, zaczynającym się od ledwie zipiącego rozkładu jazdy i schodów noszących ślady wieloletniego użytkowania, zmierzam do kolejnego środka transportu. Mijam pojedynczych podróżnych. Zarówno Polaków/Polki, jak i obcokrajowców z różnych stron świata. Tutaj to nic niezwykłego. W Zagłębiu to nadal nowość.
Przechodzę obok wejść na kolejne perony. Czwarty. Trzeci. Po kilkudziesięciu krokach wchodzę na swój drugi peron. Przemierzam kolejne metry trasy wyłożonej kostką pod długą wiatą z umieszczonymi tam rzędami prostokątnych kolumn, tablicami informacyjnymi, oldskulowymi zegarami i cyfrowymi wyświetlaczami, na których czerwoną, jarzącą się, niczym neon, czcionką widzę ile zostało mi czasu do odjazdu pociągu i cel jego podróży. A jest nim niezmiennie górnośląskie miasto Gliwice.
Na jednym z torów czeka mój środek transportu. Model: Impuls 2. Nowoczesny i praktyczny. Jednocześnie nie ma tam nic ponad to, co byłoby potrzebne. Projektanci pociągu mając świadomość ograniczonej przestrzeni pojazdu wykształcili w sobie alergię na przesadę i kicz. Czuć tu zdrowy rozsądek i rękę fachowców. Kilkanaście lat temu było to jedynie pobożne marzenie formułowane w głowach pasażerów i pasażerek skazanych na miejscówki w wagonach pamiętających kolejne zjazdy Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej.
Na równi z jakością taboru cenię konduktorów Kolei Śląskich. Profesjonalizm, kultura osobista, takt, cierpliwość, nienaganny ubiór, a także nienachalna szczypta poczucia humoru. Korzystam z usług tego przewoźnika na stałe od roku 2017 i nigdy nie spotkałem się tu z chamstwem, pretensjami czy egoizmem. To śląska solidność. Bylejakość jest zostawiana za drzwiami pociągu.
Idę na przód składu i siadam w tym samym miejscu co zwykle. Zanim usłyszę gwizdek konduktora, a pociąg ruszy w drogę z Małopolski na Śląsk, na krótko zaglądam ponownie do internetu. Nie mam najmniejszej ochoty grzęznąć w sieci przez całą drogę. Zresztą i tak zasięg na jakiś czas znika w Żarkach i najbliższej okolicy. Po chwili podłączam komórkę do ładowarki, opieram czoło o siedzenie naprzeciwko i zasypiam. Zawsze mnie bawi, kiedy ktoś, słysząc, że codziennie podróżuję prawie sto kilometrów w jedną stronę, jest przekonany, że umilam sobie ten czas lekturą książki. Nic z tych rzeczy. Może sztuczna inteligencja zaprzęgnięta w ciało androida by tak potrafiła, ale nie mój organizm, który chce wykorzystać nadarzającą się okazję, aby nadrobić choć trochę zaległości w bezcennym śnie.
Kilkadziesiąt minut po 5 rano ruszam wspomnianymi Kolejami Śląskimi do celu mojej podroży. To przewoźnik, na którym polegam od kiedy okazało się, że wracam do mojej branży, czyli historii. Wcześniej pracowałem w różnych miejscach. W Zagłębiu, na Górnym Śląsku oraz w regionie częstochowskim. W tym ostatnim byłem zatrudniony przez pewien czas w magazynie sklepu z zabawkami i artykułami dziecięcymi, następnie w fabryce zmywarek na trzy zmiany, a potem w warsztacie kopyt szewskich. I to wszystko z doktoratem w kieszeni. Ale nie żałuję. Wręcz przeciwnie. To dało mi bezcenne doświadczenie, nauczyło pracy zespołowej i zahartowało mnie. Dzięki temu też dojrzałem i przemeblowałem swój system wartości.
Podróż przebiega za każdym razem według tego samego scenariusza. Zamykam oczy, wyłączam się. Ale jednocześnie poprzez nieco stępiony zmysł słuchu rejestruję dwujęzyczny komunikat wypowiadany kobiecym głosem na każdym z przystanków: NASTĘPNA STACJA. NEXT STATION. STACJA DOCELOWA. DESTINATION. Czasami słychać jeszcze jedną wersję językową, której dźwięczność i jakość mnie irytują. Może zamiast niej kiedyś pojawi się zapowiedź w pięknym języku śląskim. Ale i tak nic nie pobije częstochowskich tramwajów, gdzie kolejne przystanki zapowiada znakomity aktor – Artur Barciś.
Kolejowym komunikatom towarzyszy również dźwięk, jak ja to nazywam, elektronicznego kasownika, za pomocą którego konduktorzy m.in. sprawdzają bilety pasażerów/pasażerek. Także i mój. Mam przy sobie jego papierową wersję. Zdaję sobie oczywiście sprawę, że cyfryzacja od pewnego czasu dotyczy również i tej materii, ale ja wolę mieć materialny dowód umowy z przewoźnikiem. Podobnie ma się to do legitymacji nauczycielskiej, którą co jakiś czas muszę aktualizować. Siedzi we mnie pewien rodzaj konserwatyzmu, który z jednej strony docenia i korzysta z różnego rodzaju aplikacji, ale jednocześnie pamięta, że dobrze mieć ze sobą to, co nie wymaga prądu i wifi.
Budzę się mniej więcej gdzieś w Dąbrowie Górniczej. Najczęściej kiedy pociąg dojeżdża do tamtejszego dworca głównego. To najlepiej pomyślana, zmodernizowana i zadbana stacja w Zagłębiu. Reszta jest równie przyjazna, co poczekalnia na wywózkę na Sybir. I żeby była jasność, za Zagłębie Dąbrowskie nie uznaję Zawiercia wraz z jego klimatycznymi i przyjaznymi pasażerom/pasażerkom peronami. To miasto, które los po pierwszej wojnie światowej na nowo zdefiniował lokując je pomiędzy moją małą ojczyzną a regionem częstochowskim. Ale to właśnie tam i pobliskim Myszkowie wsiada do pociągu najwięcej osób. I tam też wysiada w drodze powrotnej.
Raz, dwa razy do roku zdarza mi się przespać moją stację. Wtedy wysiadam w sąsiednim mieście lub Katowicach. Zaglądam do jednej z tamtejszych cukierni zaspokajając potrzeby swoich kubków smakowych, a następnie, jak gdyby nigdy nic, cierpliwie czekam na pociąg jadący w przeciwnym kierunku.
BĘDZIN MIASTO. Po usłyszeniu tego wyzutego z emocji komunikatu kolejowego systemu, czekam kilka sekund na otwarcie się drzwi, które oznajmia piskliwy sygnał. Wychodzę na peron. Kilka osób pospiesznie wsiada, dwie lub trzy wysiadają i znikają za dworcowymi drzwiami lub na znajdujących się tuż obok schodach prowadzących wprost na miasto. Peron szybko pustoszeje, a pociąg jedzie dalej. Do Sosnowca. Niegdyś Sosnowic.
Tymczasem pociąg mija ceglany dworzec kolejowy pamiętający czasy cara Mikołaja II, który od dawna stoi zamknięty i czeka na lepszy czas. Lub na swój koniec. To właśnie tam zespół Akurat nagrał klip do utworu „Do prostego człowieka”. Mikołaj Gliński w artykule „Wiersze czyli piosenki – Tuwim w muzyce”, opublikowanym na łamach portalu Culture.pl, pisze, że tekst piosenki to de facto wiersz Juliana Tuwima, który napisał w roku 1929 i wywołał nim w Drugiej Rzeczpospolitej spore kontrowersje.
Kolej do Będzina dotarła w roku 1859. Jak czytamy w książce „150 lat Drogi Żelaznej Warszawsko-Wiedeńskiej” autorstwa Andrzeja Paszke, Michała Jerczyńskiego i Stanisława M. Koziarskiego budowa odnogi Ząbkowicko – Katowickiej, przebiegającej przez Dąbrowę Górniczą, Będzin i Sosnowiec, a następnie „włączającej się w Szopienicach w trasę Kolei Górnośląskiej” była efektem sporego ruchu pasażerskiego oraz towarowego między Królestwem Polskim a pruskim Górnym Śląskiem oraz to, że „podróż i transport drogą okrężną przez terytorium austriackie stawały się uciążliwe”. Owa „uciążliwość” stanowiła konieczność poświęcenia dodatkowego czasu oraz zasobów finansowych.
Będziński peron cechuje o tej porze surowy klimat. Ma się odczucie, że to miejsce niedokończone i porzucone, przenikające chłodem, ale jednocześnie dostrzega się jego kameralność.
Zagłębie to region pełen paradoksów. Ale także ludzi ze złamanymi kręgosłupami moralnymi. To także świat, gdzie często zgina się karki przed chamstwem i hipokryzją, a maski noszone przez liczną grupę miejscowych szczelnie przylegają do ich twarzy. Lokalni urzędnicy stanowią mozaikę, w ramach której możemy trafić zarówno na fachowca, którego mogłoby pozazdrościć niejedno duże miasto, ale także na osobę, która nie do końca odnajduje się na swojej funkcji, po ludzi z ego wielkości Pałacu Kultury i Nauki, kruchym niczym miśnieńska porcelana.
W Zagłębiu nadal żywotna jest tendencja do tworzenia swoistych „dworów z poddanymi”, których się bezceremonialnie łaja i nagradza, trzymając ich w ciągłej niepewności. Dopełnieniem tego obrazu jest obojętność oraz egoizm wielu mieszkańców i mieszkanek regionu. Czasami to, co widzę nad Brynicą kojarzy mi się ze spektaklem „Listy z Rosji” w reżyserii Wawrzyńca Kostrzewskiego i z fenomenalną rolą Adama Ferencego. Ale Zagłębie to także miejsce z ludźmi o wielkim sercu, arcyciekawych pasjach, niezwykłej wrażliwości i wielu talentach. Warto o nich pamiętać i doceniać ich. Bo to właśnie oni są przysłowiową solą tej ziemi.
Schodzę schodami w dół dworca. Tam trafiam na hol z zamkniętą o tej porze kasą biletową, filią tutejszej biblioteki i przytulną kawiarnią. W przejściu podziemnym snuje się sprzątaczka wykonująca swoją syzyfową pracę.
Kolejnymi schodami wychodzę na ulicę Sienkiewicza. Przechodzę na drugą stronę, zachowując ograniczone zaufanie wobec kierowców, którzy nie zawsze zatrzymują się przed pieszym oczekującym przy wyznaczonym dla niego przejściu. Nie ma sensu ryzykować kilku, kilkunastu sekund dla wizyty na chirurgii urazowej lub własnej ceremonii pogrzebowej.
Pokonuję kilkadziesiąt metrów, by znaleźć się na terenie dawnych koszar wojskowych. Jak w książce pt. „Będzin 1939” pisze Jarosław Krajniewski, zabudowania te powstały na przełomie XIX i XX w. Początkowo stacjonował tam 14. Doński Pułk Kozaków. Następnie, w okresie dwudziestolecia międzywojennego, 11. Pułk Piechoty i 23. Pułk Artylerii Lekkiej. Pierwszy z wymienionych powstał w Zagłębiu Dąbrowskim. Po wojnie polsko – bolszewickiej podjęto decyzję o jego przeniesieniu do Tarnowskich Gór.
W jednym z dawnych koszarowych budynków kupuję słodkie bułki i ruszam dalej. W końcu docieram do skrzyżowania, gdzie zaczyna się ulica Kopernika. To właśnie tam, na jej końcu, znajduje się najlepsza w Zagłębiu Dąbrowskim szkoła średnia. Miejsce niezwykłe. Niczym monumentalna świątynia starożytnych bogów. Symbol potęgi, wiedzy i wiary w drugiego człowieka.
To właśnie tam zmierzam codziennie, pięć dni w tygodniu. I nigdy nie mam dosyć. Będziński „Kopernik” to miejsce, do którego chce się wracać, w którym chce się być. Ale przede wszystkim ta ponad stuletnia szkoła to fantastyczna młodzież. Każdy z uczniów i każda z uczennic „Kopernika” to niezwykła, jedyna w swoim rodzaju historia i droga, którą zaczynają przemierzać na prologu swojego życia. Wierzę w nich. We wszystkich. Bez wyjątku.


