Henryka Wach-Malicka recenzuje spektakl „Strach zżera duszę” w Teatrze Śląskim. Fascynujące przedstawienie!

Określają się wyraźnie: Hubert Sulima – dramaturg i dramatopisarz, Jędrzej Piaskowski – reżyser, ale wspólnie tworzą absolutnie własny teatralny język; oryginalny i praktycznie nie do podrobienia. Oplatając solidny teatr psychologiczny kokonem ironii i obficie korzystając z estetyki kampu, a czasem wręcz kiczu, prowokują widza do weryfikacji jego własnych poglądów i reakcji. Dokładnie tak, jak w najnowszej premierze Teatru Śląskiego – w przedstawieniu „Strach zżera duszę” na Scenie w Malarni.

Recenzja spektaklu "Strach zżera duszę" w Teatrze Śląskim w Katowicach

Informacja o tym, że jest to sztuka o miłości Polki i Ukrainki, nie jest żadnym zaskoczeniem, bo ani teatr, ani twórcy spektaklu tego nie ukrywali. Wszystkich „potencjalnie oburzonych” (oraz żądnych sensacji) wyprowadzam z błędu. W spektaklu nie ma lesbijskiego seksu czy innych „ekscesów”. Jest za to pięknie pokazana siła miłości, która obydwu bohaterkom pozwala przetrwać samotność, pogardę otoczenia i zagubienie w świecie, który im nie sprzyja. A nie sprzyja z wielu powodów.

Przede wszystkim Alona z Charkowa jest nie tylko obca „narodowo”, ale w dodatku piękna, młoda i bogata. Katowiczanka Emilia jest zaś biedną starszą panią, która dorabia do skromnej emerytury sprzątaniem i po prostu przyjmuje ofertę pracy w sklepie Alony. Tak to wygląda z zewnątrz i fakty są takie, że wielu Polaków uważa to za niesprawiedliwość. Sulima i Piaskowski zdejmują jednak z tej pozornie oczywistej sytuacji, warstwa po warstwie to, co jest tylko kolorem maskującym. Odkrywają prawdziwy obraz wzajemnej relacji kobiet. I nagle okazuje się, że to wszystko, co widzimy to maski, ułuda i pomysł na przetrwanie, a bohaterki tylko ze swojego związku czerpią jeszcze jakąś nadzieję na normalność.

Nina Batovska (Alona) i Violetta Smolińska (Emilia) tworzą w tym spektaklu duet nie do zapomnienia. Portretują bohaterki nie tylko fantastycznie warsztatowo, ale z taką prawdą i tak dogłębnie, że publiczność traci poczucie teatralności.

Każda z bohaterek porusza się przecież po innej orbicie (społecznej, kulturowej, ekonomicznej), ale chwile, gdy wspierają się w przełamywaniu trudności, pełne są autentycznej ufności i ciepła.

Dla mnie najciekawszy jest jednak motyw zmiany osobowości bohaterek, wywołany poczuciem pewności siebie, wynikającej z udanego (choć trudnego) związku. Emilia, która na początku tej historii niemal przeprasza, że żyje, a już na pewno przeprasza, że zadeptała podłogę mokrymi butami, po jakimś czasie, wpierana miłością, potrafi bez pardonu „napyskować” babie ze wspólnoty mieszkaniowej, że ta wtrąca się w prywatne życie jej sublokatorki. Dla odmiany Alona, w pierwszych scenach pretensjonalnie akcentująca swoje bogactwo drogim szampanem i opowieściami (zmyślonymi?) o życiowym powodzeniu na obczyźnie, pod wpływem czułości partnerki okazuje się niemal bezbronną, potrzaskaną psychicznie, istotą. W dodatku nie tak bogatą, jak chciałaby wmówić światu. Symbolem jej metamorfozy staje się zamiana błyszczącej, cekinowej sukni, w której bohaterka wygląda jak idąca na wojnę Joanna d’Arc, na skromną sukienkę i okulary. W tym miejscu brawa dla Rafała Domagały – autora kostiumów, za idealny skrót myślowy.

Historia Emilii i Alony to trzon spektaklu, wokół którego rozgrywają się miniscenki, w kompletnie innym nastroju. Totalnie zabawne w formie, wręcz farsowe, niekoniecznie pobudzają jednak do śmiechu, gdy przyjrzeć się im dokładnie. To sytuacje „z życia wzięte”, niestety. Ekspedientka, udająca, że nie rozumie mówiącej po polsku, acz z akcentem, Ukrainki. Rodzinka Emilii wpadająca w stupor na wieść, że matka na starość „zapisała się” do LGBT. Cmentarna urzędniczka, obeznana jak nikt, w realiach załatwiania wspólnego grobu (dla uspokojenia: bohaterki przeżyją). Ta część przedstawienia absolutnie należy do Aliny Chechelskiej. Aktorka, znana przecież z talentu komicznego, tym razem znajduje nowe tony, tworząc galerię postaci absurdalnie… prawdziwych; śmiesznych i groźnych, a to piorunująca mieszanka.

Jest jeszcze jedna postać w przedstawieniu „Strach zżera duszę”. Przychodzi do widzów spoza narracji, teoretycznie z bohaterami nie wiąże jej żadna nić. To tajemnicza, stara dama, w wieczorowej sukni, jakby wprost wyjętej ze „Zmierzchu bogów” L. Viscontiego, o nieodgadnionym uśmiechu. Nie mówi wiele; tylko tyle, że czeka aż przyjdzie On. W powściągliwej, przejmującej interpretacji Andrzeja Dopierały, ma w sobie dziwnie groźne memento. A gdy mówi, że On przyjdzie na pewno i usiądzie w kawiarni OTTO (do niedawna "Kryształowa") przestajemy się śmiać, a strach zżera duszę (już bez cudzysłowu). Być może to faszyzm, któremu czyścimy przedpole uprzedzeniami, pogardą dla obcych, i dla swoich też, tylko tych trochę innych… Być może…

Fascynujący spektakl!

Byk Talarczyk

Może Cię zainteresować:

"Śląsk potrzebuje pokazać swoją wartość i zostać bardziej zauważony niż kiedykolwiek wcześniej!". Powraca Przystanek Śląsk! Mamy program 3. edycji przeglądu

Autor: Arkadiusz Szymczak

18/09/2025

Ziemia obiecana sosnowiec 01

Może Cię zainteresować:

Henryka Wach-Malicka recenzuje „Ziemię obiecaną” w Teatrze Zagłębia. Skazani na sukces, przez sukces okaleczeni

Autor: Henryka Wach-Malicka

22/06/2025

Bitwa pod Lutzen

Może Cię zainteresować:

Opera w całości po śląsku? To żaden problem! Premiera dzieła „przŏnie zakŏzane” już 4 października w Katowicach

Autor: Arkadiusz Szymczak

06/09/2025

Subskrybuj ślązag.pl

google news icon
Reklama