Henryka Wach-Malicka recenzuje „Ziemię obiecaną” w Teatrze Zagłębia
Rzeczywistość zweryfikowała nasze oczekiwania. Postbankowa przestrzeń okazała się mocno nieprzyjazna, zarówno dla widzów, jak i realizatorów, a sprowadzała się jedynie do zaadoptowania kawałka korytarza, podzielonego mechanicznie na ciasną widownię i długą „kiszkę” prowizorycznej sceny. Nim padły pierwsze słowa, wiedzieliśmy już, że żadnej interakcji z przestrzenią nie będzie i jej wybór nie ma związku ani z dramaturgią spektaklu, ani z tekstem adaptacji.
Trudno, bywa… Zdecydowanie więcej obaw budził fakt, że w tym scenicznym korytarzu niezwykle trudno było wykorzystać pozawerbalne narzędzia teatralne. Sprawdziło się właściwie tylko nagłośnienie, ale już o precyzyjnej pracy świateł nie mogło być mowy, kulisy zastąpione zostały niezbyt szczelnymi kotarami, a dystans między aktorami i publicznością utrudniał odbiór.
Być może to właśnie ograniczenia techniczne sprawiły, że Maja Kleczewska znakomitą część spektaklu prezentuje widzom w formie… zapisu filmowego. Nie wiem, jakie były motywy reżyserki (i wiedzieć nie muszę, oceniam efekt końcowy), ale wiem, że pomysł zupełnie się nie sprawdził. Projekcje filmowe nie są tu bowiem, ani komentarzem do poczynań bohaterów, ani impresją na temat biegu wydarzeń, ani nawet jakimś znaczącym skrótem myślowym. Są prostym, filmowym zapisem całych (często rozwleczonych) scen spektaklu, które swobodnie mogły się rozgrywać nawet na tej prowizorycznej scenie poniżej ekranu.
W efekcie powstała jakaś dziwna teatralno-telewizyjno-filmowa hybryda, w dodatku nie najlepiej filmowana, zwykle w statycznych ujęciach, (z wyjątkiem zdjęć, kręconych w pałacowych wnętrzach). Na ewentualną obronę tej koncepcji można zaliczyć fakt, że większość sfilmowanych dialogów kończy się akcją w żywym planie, na który aktorzy wchodzą jakby wprost z ekranu. Szkoda tylko, że sceny czysto teatralne znaczone są głównie nadmiernym krzykiem bohaterów, nie zawsze adekwatnym do przedstawionych wydarzeń. Jednym z nielicznych naprawdę udanych teatralnie obrazów jest pogrzeb fabrykanta Bucholca, stworzony symultanicznie na ekranie i na scenie. Na ekranie – realistyczny, na scenie – groteskowo przerażający. Szkoda, ze takich inscenizacyjnych zaskoczeń jest w tym spektaklu tak mało
Autorem adaptacji i dramaturgii sosnowieckiej „Ziemi obiecanej” jest Tomasz Śpiewak, który dość wiernie podąża za tekstem Reymonta, choć na plan pierwszy wydobywa nie tyle dynamiczną akcję, co obserwacje bardziej psychologicznej natury.
Czas każdego przełomu to zwykle czas ujawniania się najbardziej ciemnych stron ludzkiej natury, a w walce o przetrwanie wygrywają nie tyle zdolniejsi, co bardziej bezwzględni. W portretowaniu takich postaw powieść Reymonta pozostaje niedościgłym wzorem, ale w przedstawieniu Teatru Zagłębia akcentowane są one raczej skromnie. Motyw bezwzględnego wyzysku finansowego widać w epizodycznej postaci Wdowy (przejmująca Maria Bieńkowska), w sadystycznym zachowaniu Bucholca (przekonujący Wojciech Leśniak), w paru innych momentach. Mocno akcentowane są natomiast skazy emocjonalne, wywierane przez nową rzeczywistość na mentalności trójki głównych bohaterów. Zerwani ze smyczy konwenansów, dławią się własnym sukcesem (nawet iluzorycznym), głęboko przekonani, że nie ma takiego świństwa, którego nie da się przekuć w zysk. Pewni siebie i złaknieni silnych wrażeń, strącają w przepaść nawet tych, których jakoś kochają. W kaleki sposób, ale jednak kochają, choć… niszczą bez cienia zażenowania (ciekawa jest w tym spektaklu, bardziej drapieżna niż w pierwowzorze literackim, relacja Anki i Karola)
Mimo wyjątkowo niesprzyjających warunków prezentacji, aktorzy Teatru Zagłębia - Paweł Charyton (Karol Borowiecki), Tomasz Kocuj (Moryc Welt), Aleksander Bitek (Maks Baum), ale także ich sceniczne partnerki: Natalia Bielecka (Mada), Weronika Janosz (Anka) i Mirosława Żak (Lucy) - tworzą wyraziste i zróżnicowane postacie. Ich wysiłek szczęśliwie łagodzi niefortunny kształt „zewnętrzny” całej inscenizacji Mai Kleczewskiej.
Czy sosnowiecka adaptacja „Ziemi obiecanej” rezonuje z polską rzeczywistością XXI wieku, będącą przecież (i niestety) kalką tej z powieści Reymonta? Niekoniecznie, to raczej uniwersalna opowieść o mechanizmach czasów każdej transformacji. Ze współczesnością wiążą ją gadżetowe rekwizyty: laptopy, komórki, garnitury i opłaty w euro zamiast rubli.
To nie zarzut wobec realizatorów, bo taki wybór klucza interpretacyjnego jest całkowicie wiarygodny. Mechanizmy przemocy zawsze rządzą społeczeństwami, w których stary porządek wypierany jest przez nowe, zwykle bardziej ekspansywne i brutalniejsze, jednostki. W tym kontekście trochę dziwią tylko przedspektaklowe zapowiedzi realizatorów, że będzie to opowieść o dniu dzisiejszym polskiego kapitalizmu i o tym, że Sosnowiec jest kolejną ziemią obiecaną (tym razem z małej litery). Nic takiego w tym spektaklu nie ma miejsca, co w niczym nie przeszkadza docenić jego przesłania. Ale kto chce, może i doszuka się jakiejś aluzji do Sosnowca. Tylko czy ma sens doszukiwanie się podtekstów w opowieści, która pozostaje aktualna w każdym miejscu i w każdym czasie? Wolny wybór każdego widza…