Informatyk we mnie patrzy na to z techniczną fascynacją. Oto budujemy społeczeństwo 5.0, cokolwiek by ta marketingowa nazwa nie oznaczała. Mamy inteligentne miasta, a przynajmniej ich obietnice, skrawek po skrawku implementowane w miejską tkankę. Aplikacja powie nam, kiedy przyjedzie tramwaj (zazwyczaj z dokładnością do „już był”), a miejski portal pozwoli załatwić urzędową sprawę, o ile oczywiście posiadamy właściwą wtyczkę do przeglądarki i anielską cierpliwość. To wszystko jest imponujące, sprawne i w gruncie rzeczy – potrzebne. Usprawnia logistykę codzienności, automatyzuje procesy, optymalizuje przepływy. Komputer, jak to komputer, robi to, co do niego należy: liczy i porządkuje.
Problem w tym, że hajmat, nasza mała ojczyzna, to nie jest system operacyjny, który da się zaktualizować do nowszej wersji. To zbiór danych znacznie bardziej skomplikowanych: historia zapisana w cegle u Zillmanów, w krzyżu u wylotu ulicy, w nazwisku na starym grobie, którego już nikt nie odwiedza. To coś, czego nie da się zalgorytmizować.
I tu właśnie moje śląskie i informatyczne „ja” wchodzą w konflikt. Patrzę na te współczesne „chciejstwa” – lśniące wizualizacje, renderowane w chmurze obietnice o „smart city”, które będzie wiedziało lepiej, czego potrzebujemy. Widzę w nich ten sam rodzaj pychy, który kazał planistom w latach 70. burzyć kwartały kamienic pod betonowe monstra, bo tak było nowocześniej, wydajniej, „inteligentniej”. Zmieniliśmy tylko narzędzia. Zamiast suwaka logarymicznego mamy sztuczną inteligencję, ale cel pozostaje ten sam: uporządkować rzeczywistość według jednego, rzekomo uniwersalnego modelu.
Tymczasem siła tego miejsca, czy to się komuś podoba, czy nie, leży w jego historycznej nieciągłości, w pogranicznym chaosie, w wielowątkowej narracji, której nie da się sprowadzić do czytelnego interfejsu użytkownika. Nasz hajmat to dane nieustrukturyzowane. To opowieść, w której wątki polskie, niemieckie, żydowskie i czeskie splatają się w jeden, trudny do rozplątania, ale fascynujący warkocz.
Czy nasze cyfrowe narzędzia mogą pomóc go ocalić? Oczywiście. Digitalizacja archiwów, tworzenie wirtualnych map dziedzictwa, budowanie społeczności w sieci wokół lokalnej historii – to wszystko są zadania na nasze czasy, równie ważne jak budowa kolejnych inkubatorów przedsiębiorczości. To szansa, by informacja, która ucieka w kosmos, wróciła do nas i pomogła zrozumieć samych siebie.
Obawiam się jednak, że częściej idziemy na łatwiznę. Tworzymy cyfrowe wydmuszki – piękne, interaktywne, ale puste w środku. Zachwycamy się aplikacją do rozpoznawania budynków, która nie wie, kto w nich żył, kochał i cierpiał. Budujemy „inteligentne” osiedla na terenach, których historię jednym kliknięciem wymazano z map i pamięci.
To nie jest lament za „starymi, dobrymi czasami”. Informatyk wie, że takich nie było. To postulat, by w naszym nieuniknionym pędzie ku cyfryzacji wszystkiego, co się da, nie zgubić tego, co najważniejsze – kontekstu. Bo bez niego jesteśmy tylko zbiorem zanonimizowanych danych w globalnej chmurze. A ja, z całym szacunkiem dla technologii, wolę być skomplikowanym, pełnym błędów i niekompatybilności, ale jednak – tutejszym. Z krwi, kości i historycznej pamięci. Reszta to tylko aktualizacje.

Może Cię zainteresować: