
Rozmowa z ks. Marcinem
Piaseckim, proboszczem parafii w tyskiej dzielnicy Wilkowyje
Czy ksiądz pochodzi z
górnośląskiej rodziny?
Myślę, że tak, choć rodzina
dziadka ze strony ojca nie była stąd. Niestety nigdy go nie
poznałem, więc ta część korzeni jest mi mało znana. Za to babcia od strony taty była jak najbardziej stąd, ze Śląska. Dla
mnie godka była czymś naturalnym, choć funkcjonowała
raczej w rozmowach ze starszym pokoleniem, np. z babciami. Moi
rodzice spędzili młodość w czasach, kiedy mówienie „gwarą”
nie było mile widziane - sugerowano, że „trzeba mówić czysto
po polsku”, co niejako przedstawiało śląski jako „brudny język”.
Ale u nas w domu godka była obecna, więc chłonąłem ją
naturalnie.
A z których rejonów Śląska ksiądz pochodzi?
Urodziłem się w Chorzowie, mama
pochodzi z Siemianowic, tata ze Świętochłowic - choć urodził się
w Zarzeczu w czasie wojny, bo wtedy ludzie szukali schronienia gdzie
się dało. Do tego został ochrzczony w Mikołowie. Tak więc czuję
się mocno związany z całym regionem.
Kiedy pojawiło się w księdzu
takie głębsze zainteresowanie godką
- nie tylko jako „językiem w domu”, ale czymś, z czym można
wyjść do ludzi?
Myślę, że takim przełomem było dla
mnie seminarium. To było miejsce, gdzie nagle zobaczyłem, że wielu
kleryków z różnych śląskich miejscowości po prostu na co dzień
posługuje się językiem śląskim. Byłem zaskoczony, że w
środowisku uczelnianym, wśród 180 kleryków, godka była
czymś naturalnym. W szkole wcześniej tego nie doświadczałem, nie
mówiło się też o regionalnych korzeniach. Dopiero w seminarium
odkryłem, że można godać swobodnie i normalnie.
Czy w seminarium były zajęcia
z dykcji, z tego jak mówić kazania, śpiewać liturgię?
Oczywiście. Mieliśmy zajęcia z
homiletyki zarówno od strony teoretycznej, jak i praktycznej.
Pamiętam lekcje z nieżyjącym już księdzem Władysławem Basistą,
który uczył nas poprawnej dykcji i zwracał uwagę na wady wymowy.
Choć to nie dotyczyło stricte używania regionalizmów - dbano o
ogólną poprawność językową.
Czyli godka mogła być
problemem na egzaminach?
Trudno powiedzieć - egzaminy często
odbywały się indywidualnie lub w małych grupach. Ale szczerze
mówiąc, większość wykładowców i tak pochodziła stąd, często
sami też godali. Raczej nikt nie traktował tego jak problem.
Zatem to w seminarium ksiądz odkrył
śląskość na nowo?
Momentem przełomowym było 5 lat
spędzonych w Czechach. Dopiero tam uświadomiłem sobie, jak wiele
wspólnego ma nasza godka z językiem czeskim. Gdy zacząłem
się uczyć czeskiego, zauważyłem, jak wiele czeskich słów i
struktur jest obecnych w śląszczyźnie. Nawet moja mama, gdy mnie
odwiedziła, miała trudności z komunikacją - doradziłem jej:
„Godej po naszymu”. I to zadziałało. Okazało się, że godka
jest takim pomostem kulturowym i językowym.
Śląska tożsamość to dla
księdza coś oczywistego?
To dojrzewało we mnie. W pewnym
momencie, przy spisie powszechnym, świadomie zaznaczyłem śląską
tożsamość jako drugą. Przeczytałem też książkę Kajś
Zbigniewa Rokity, która bardzo pomogła mi zrozumieć własne
poszukiwania. Uświadomiłem sobie, że śląska tożsamość nie
jest czymś jednorodnym - są różne środowiska, podejścia, czasem
nawet napięcia. Ale to także część mnie i nie sposób jej
zignorować.
A skąd pomysł na nieszpory po
śląsku?
Najpierw trafiło do mnie tłumaczenie
ksiąg mądrościowych autorstwa Gabriela Tobora. Znalazłem je w
sklepie Gryfnie. W 2024 roku obchodziliśmy też 40-lecie parafii i
szukałem form modlitwy, które mogłyby nadać temu czasowi
wyjątkowy charakter. Wiedziałem, że msza święta to za poważna
przestrzeń, by eksperymentować, ale nieszpory - jako nabożeństwo
znane z wersji poetyckiej - np. Psałterz Karpińskiego - dawały
więcej możliwości.
Czy musiał ksiądz starać się
o zgodę na ich odprawienie?
Tak. Skontaktowałem się z panem
Toborem, a także z prof. Jaroszewiczem, który odpowiadał za
korektę tłumaczenia. Potem udałem się do arcybiskupa Adriana Galbasa.
Przyjął pomysł z dużą życzliwością i wyraził ustną zgodę
na jeden raz - były to nieszpory odpustowe w sierpniu. Po ich
pozytywnym odbiorze wystąpiłem ponownie, tym razem o pisemną
zgodę. Arcybiskup ją wydał. Jeśli nabożeństwo miałoby być
odprawiane w innych parafiach, potrzebna będzie decyzja komisji
liturgicznej. Kiedy zostanie mianowany nowy
metropolita i ukonstytuują się jego organy pomocnicze, to na
pewno zwrócę się z zapytaniem o to, czy jest szansa, aby można
było takie nabożeństwa odprawiać również gdzie indziej.
Niektórzy wciąż mają opory
wobec godki - traktują ją jako „godka do wicōw”,
nie do modlitwy. Spotkał się ksiądz z takimi opiniami?
Tak, zwłaszcza starsze pokolenie często
ma takie skojarzenia. Ale powoli to się zmienia. Pojawiają się
tłumaczenia książek dla dzieci po śląsku, zasady pisowni
śląszczyzny, oficjalne publikacje. Ja sam musiałem nauczyć się
pisać po śląsku - godać to jedno, ale jeśli chcemy proponować
teksty modlitewne, trzeba wiedzieć, jak je zapisać. Dlatego
uznałem, że musi to być przygotowane solidnie, a nie „dla
żartu”.
Do ślōnskigo
niyszporu też podszedł ksiądz solidnie...
Nie chciałem działać w oderwaniu od
środowiska. Zależało mi na tym, żeby posłuchać ludzi –
różnych osób, środowisk. Taki duch synodalności, o którym mówił
papież Franciszek: słuchać, a nie tylko mówić. I tak np.
skontaktowałem się z Radą Języka Śląskiego. Pan Grzegorz Kulik,
przewodniczący, zareagował bardzo pozytywnie. To mnie upewniło, że
ta droga ma sens – nawet jeśli nie wszyscy, którzy wspierają
język śląski, są osobami wierzącymi, to widzą w tym wartość.
Czyli było też wsparcie
instytucjonalne?
Tak. Za korektę językową odpowiada
profesor Jaroszewicz. To osoba rozpoznawalna, a jego zaangażowanie
nadaje temu przedsięwzięciu pewną wagę. On się pod tym
podpisuje. To nie jest na zasadzie: „my se coś godomy, jak
chcemy”. To nabiera formy i sensu – nawet „na papierze”. Oprócz wcześniej wspomnianej rady,
rozmawiałem z kilkoma osobami. Nie chcę tego przedstawiać jako
szeroką kampanię, bo to były raczej pojedyncze rozmowy, ale ważne.
Inspirację czerpałem także z doświadczenia Kaszubów. Tam to
wsparcie ze strony Kościoła pojawiło się już w latach 80., gdy
biskup Gocłowski zezwolił na użycie kaszubskiego w modlitwie
wiernych. Ten moment, kiedy kiedy właśnie on dał tę zgodę, moim
zdaniem był ważnym przełomem.
Czyli Kościół na Kaszubach był
pionierem?
Tak. I to długo przed tym, zanim
zaczęto mówić o kaszubszczyźnie jako odrębnym języku. Potem
około 20 księży zaczęło podejmować próby liturgii po
kaszubsku. Teraz są już na etapie tłumaczenia całego mszału. To
pokazuje, że to jest długi proces – całe 40 lat drogi.
Czy uważa ksiądz, że coś
podobnego może się wydarzyć na Śląsku?
Trudno powiedzieć. Tu są inne
wyzwania. Często działania związane ze śląską mową są od razu
kojarzone z polityką: separatyzmem, autonomią, Niemcami... Ja też
się muszę z tym mierzyć. Dla mnie to nie jest polityka – to jest
troska o język, kulturę, tożsamość. Nie
wyobrażam, żeby ktoś na nieszporach urządził manifestację.
Musimy iść drogą Kościoła, czyli roztropnie i w dialogu.
Zakładam, że do wprowadzenia mszy
po śląsku przydałby się pewnie oficjalny przekład Biblii?
Tak. Aktualnie jedynym uznanym
tłumaczeniem jest Biblia Tysiąclecia. Ale nawet ona się zmieniała
– dopiero dziesięć lat temu wprowadzono do
lekcjonarza obecną wersję. To pokazuje, że nawet w uznanych
językach następują zmiany. Tłumaczenie całej Biblii na śląski?
To byłaby ogromna praca biblistów, językoznawców, etnologów...
A jak na śląskie nieszpory i
śląskojęzyczne tablice reagują parafianie?
(śmiech) Nie robiłem ankiety. Ale nie spotkałem się z
żadnym głosem, że to niepotrzebne. Wręcz przeciwnie –
parafianie to doceniają. Przede wszystkim język śląski wzbudza
niemałe zainteresowanie poza parafią, szczególnie w internecie.
Nawet tabliczki przy kościele z nazwami po śląsku wzbudziły
emocje – głównie to słowo „tōaleta”.
No właśnie! Jak to było z tą
„toaletą”?
Profesor Jaroszewicz zasugerował, żeby
pozostać przy słowie „tōaleta”
– jako międzynarodowym, zrozumiałym. Ale ludzie oczywiście
pytali: a czemu nie „haziel”, „ustymp”? To pokazuje, że
jedno słowo potrafi wywołać sporo emocji!
Czy śląskie nieszpory przyciągnęły
ludzi spoza Wilkowyj?
Oczywiście. Zwłaszcza pierwsze.
Późniejsze przypadły na mniej „mobilne” terminy, które wierni
wolą spędzać w swoich parafiach, jak Adwent, Nowy Rok, Wielkanoc.
Ale podczas nabożeństw widywałem osoby, których nie znałem z
twarzy. Pojawiło się też zainteresowanie mediów – lokalnych
portali, telewizji...
Jakieś plany na przyszłość?
Może kiedyś uda się wydać broszurę
z tekstem nieszporów. Obecnie drukujemy takie dla celów własnych.
Cieszę się, że to zaistniało. Dla mnie to nie jest kaprys. Ja
naprawdę wierzę, że jeśli Bóg mówi wszystkimi językami, to po
śląsku też poradzi. Trzeba tylko do tego odpowiednio podejść –
z Komisją Liturgiczną, z biblistami, językoznawcami.
Inne parafie się zainteresowały
tym tematem?
Było kilka pytań o to, jak to wygląda
i co dokładnie robimy. Ale generalnie inne parafie podchodzą do
tego ostrożnie. To też powiedział sam biskup Marek: „należy
poruszać się delikatnie”. Dlatego cieszę się, że taka
inicjatywa powstała u nas. W dużych ośrodkach takie działania
mogłyby wywołać większe kontrowersje. Wilkowyje są małe – to
paradoksalnie atut.
Historia pokazuje jednak, że małe i
oddolne działania mają siłę przebicia.
Tak. To może nie są jeszcze plany...
raczej marzenia. Ale cieszy mnie, że śląska mowa znalazła swoje
miejsce w modlitwie. A może kiedyś – również w całej liturgii.
Kolejny ślōnski niyszpōr już w sobotę 2 sierpnia 2025 roku o 19:00, w kościele MB Królowej Aniołów w Tychach-Wilkowyjach.

Może Cię zainteresować: