Są w krajobrazie każdego parku, a przecież na co dzień najczęściej nie zwracamy na nie uwagi. I to nie dlatego, że je ukryto. Przeciwnie! Właśnie dlatego, że spotykamy je tam zawsze i nieomal wszędzie. Przy parkowych alejkach i w ogrodach, na zacienionych ścieżkach i polankach, między drzewami i wśród kwiatów. I z nich korzystamy! Przecież to one pozwalają nam przystanąć, by wygodnie odpocząć. Dzięki nim możemy zatrzymać się w biegu i wyciszyć, poddać się urokowi otoczenia i kontemplować piękno natury. Albo zanurzyć się bez reszty w lekturze dobrej książki, popijając przy tym z wolna kawę, która w plenerze smakuje nam wyjątkowo.
Choć wydają się tak zwyczajne, często to właśnie one utrzymują krajobraz w równowadze między formą a funkcją. To one kreślą rytm przestrzeni, tworząc punkty odniesienia i zapraszając – nienatrętnie, bezgłośnie, nie domagając się uwagi. Jednak sama ich obecność mówi wystarczająco wiele: o funkcji miejsca, trosce projektanta i ludzkich potrzebach, których zaspokojeniu służy przestrzeń parku.
Pewno już domyśliliście się, kim są nasze bohaterki. Ale może od początku...
Przybysz z Warszawy
Jest środek lata 1954 roku, gdy z zadaniem spojrzenia na Śląsk z warszawskiej perspektywy stolicy przybywa do Stalinogrodu (bo tak wówczas nazywają się Katowice) dziennikarz tygodnika „Stolica”. Przyjeżdża jako wysłannik redakcji pisma, które z pietyzmem dokumentuje odbudowę Warszawy, przyglądając się każdej cegle i każdej ulicy, zmartwychwstającej z wojennych zniszczeń. Jego cel tym razem nie leży jednak nad Wisłą, a wśród szybów i kominów przemysłowego serca Polski – w miejscu, które dzięki sprytowi i determinacji Jerzego Ziętka właśnie rodzi własne marzenie: Wojewódzki Park Kultury i Wypoczynku.
Śląsk jako najsilniejszy region gospodarczy PRL mocno dokłada się finansowo do odbudowy Warszawy. Ale dużą część pieniędzy, którymi region zasila Społeczny Fundusz Odbudowy Stolicy (SFOS), pozostaje na miejscu. I nie w wyniku niedopatrzenia administracji czy przypadkowego błędu księgowości. To efekt przemyślanej strategii lokalnych władz. Dzieje się tak za sprawą nie do końca jasnych, ale jak się nieraz okazało niezwykle mocnych wpływów Ziętka (będącego niby tylko zastępcą przewodniczącego Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej, czyli kimś w rodzaju dzisiejszego wicewojewody) w ścisłych kręgach centralnych władz PRL. Zadaniem warszawskiego redaktora jest zobaczyć na własne oczy i opisać w "Stolicy", jakiemu celowi służą te wielkie sumy pozostawione na Śląsku..
Nieprzypadkowo zapewne przewodnikiem oprowadzającym gościa ze stolicy jest Kazimierz Reczek. Dziennikarzowi przedstawia się on jako kierownik budowy, jednak w rzeczywistości żaden z niego budowlaniec. Gdyż Reczek zajmuje się czymś więcej niż techniczną realizacją wielkiego projektu. Owszem, to naprawdę kierownik - tylko że Biura Komitetu Budowy Parku. Jeden z jego najważniejszych menedżerów, a w przyszłości dyrektor. Niewątpliwie – zaufany człowiek Ziętka.
Za nim to podąża w głąb WPKiW dziennikarz „Stolicy”. W głąb parku, który już nie jest wizją, lecz coraz bardziej nabierającą kształtu rzeczywistością.
Dziennikarz widzi setki tysięcy drzewek i krzewów, soczyście zazieleniających teren. Podziwia zradiofonizowane kręgi taneczne, gdzie w takt muzyki wirują tysiące tańczących par, schron przeciwdeszczowy dla kilkuset osób, pawilony i altanki, parkowe rzeźby dłuta uznanych rzeźbiarzy, pawilon myśliwski, w istocie będący luksusową jak na polskie warunki restauracją, liczne obiekty sportowe, jak boiska do koszykówki i siatkówki, prowizoryczne zoo i wesołe miasteczko... A może przede wszystkim realizowane właśnie największe i najkosztowniejsze parkowe inwestycje, jak 100-tysięczny stadion, wielki teatr na wolnym powietrzu i planetarium.
Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby dziennikarz i jego przewodnik podczas tego maratonu przez nieskończoną mogłoby się wydawać listę atrakcji WPKiW, przysiedli na kilka minut w cieniu, na jednej z licznych parkowych ławek. Gdyby właśnie wtedy pan Kazimierz klepnął dłonią w ławkową deskę i rzekł: „O, a teraz jeszcze powiem panu ciekawostkę! Zgadnij pan, skąd wzięliśmy metalowe części tej ławki”? Po czym, napotkawszy tyleż zaciekawione, co wyczekujące spojrzenie przybysza, zapytał z nutą triumfu w głosie: „A o »Gneisenau« pan słyszałeś"?
Jak było, tak było (może ta czy podobna rozmowa miała miejsce nie na ławce wśród zieleni, a podczas kolacyjki w „Łani”, którą ugoszczono warszawiaka), w każdym razie jeszcze przed końcem lata, bo 19 września 1954 roku, w „Stolicy” ukazał się artykuł sławiący warszawiakom pod niebiosa Wojewódzki Park Kultury i Wypoczynku w Stalinogrodzie. I zawierający taki oto fragment:
Park przecina sieć starannie i planowo przeprowadzonych alei, wzdłuż których 2000 wygodnych ławek zaprasza przechodnia do odpoczynku. Ciekawostką jest fakt, iż większość metalowych części tych ławek pochodzi z hitlerowskiego pancernika „Gneisenau”, wydobytego przez naszych nurków z dna morskiego polskiego wybrzeża i przetopionego na cenny surowiec w śląskich hutach.
„Gneisenau” na Śląsku! Czy to możliwe? Jak najbardziej tak.
Legendarny olbrzym w służbie złej sprawy
W arsenale III Rzeszy był symbolem potęgi: „Gneisenau”, pancernik o większej niż niejedna lądowa armia sile ognia, łączył ją z imponującą mobilnością. Podczas II wojny światowej „Gneisenau” był jednym z największych niemieckich okrętów. Największych i najsłynniejszych, wraz z bratnim „Scharnhorstem” ustępując wielkością i siłą tylko innej sławnej parze - „Bismarckowi” i „Tirpitzowi”.
W pierwszych latach II wojny światowej „Scharnhorst” i „Gneisenau” stały się dla aliantów prawdziwą zmorą Atlantyku. Zatopiły lotniskowiec HMS „Glorious”. Przedarły się na Atlantyk, gdzie przez wiele tygodni siały spustoszenie, postrach i chaos wśród handlowej żeglugi. Jeszcze w 1942 roku upokorzyły i ośmieszyły Royal Navy, pod samym jej nosem przebywając kanał La Manche. Wkrótce jednak później wojna w końcu pokonała „Gneisenaua”. Przeznaczenie dosięgło go w porcie, gdy celna angielska bomba wywołała fatalny w skutkach pożar. Ogień ugaszono i pancernik nie zatonął, ale zniszczenia były tak poważne, że mający w tym czasie inne priorytety przemysł II Rzeszy nie był już w stanie wyremontować zranionego olbrzyma. Przeholowany do Gdyni, tam doczekał jej zdobycia przez Armię Czerwoną. Tuż przedtem Niemcy sami zatopili „Gneisenaua” w wejściu do portu.
Największe złomowanie w historii Polski
I tak wrak „Gneisenaua” trafia pod kontrolę sowiecką. W porcie gdyńskim znajduje się wiele zatopionych jednostek, które stają się przedmiotem intensywnych prac wydobywczych Floty Bałtyckiej – z powodzeniem podniesiono choćby słynnego „Schleswig-Holsteina”. Ale niemiecki pancernik okazuje się znacznie bardziej wymagającym przeciwnikiem. Próby podniesienia kolosa kończą się fiaskiem: uszkodzenia kadłuba pogłębiają się, a stalowa konstrukcja nie daje się ujarzmić.
Wtedy do działania przystępują ekipy polskie. W 1951 roku nurkowie, ratownicy, marynarze i robotnicy z Gdyni dokonują rzeczy, która po dziś dzień uchodzi za największy sukces techniczny polskiego ratownictwa morskiego: z portowego dna wydobywają stalowy szkielet „Gneisenaua”. Gigantyczny wrak, który dla sowieckich specjalistów okazał się zbyt trudny, staje się dla Polaków triumfem inżynieryjnej determinacji i profesjonalizmu.
Dalszy los okrętu nie budzi wątpliwości. Jego potężne poszycie, pancerne płyty, konstrukcyjne elementy – wszystko to trafia na złom. Ale nie zniknie bez śladu. Ten materiał, pozyskany z najcięższej formy wojennej maszynerii, już wkrótce posłuży zupełnie innemu przeznaczeniu.
Dla gospodarki wyniszczonej wojna Polski „Gneisenau” stanowi prawdziwy „Złoty Pociąg”. Spuścizna po „Gneisenau” to – poza szeregiem nowoczesnych urządzeń, jak silniki czy prądnice, które zostają zainstalowane i ponownie uruchomione w nowych miejscach i rolach – tysiące ton metalu. Metalu wysokiej jakości. Nie tylko tej specjalnie utwardzanej stali, z którego odlano pancerne płyty mające chronić okręt przed skutkami trafień najcięższych pocisków i bomb. Wszystkie metalowe konstrukcje pokładów, grodzi czy nadbudówek pancernika musiały być odporne na wpływ wilgoci czy skrajnie niskich oraz wysokich temperatur. Wszak „Gneisenaua” stworzono do operacji od burzliwego Morza Północnego, przez wody Arktyki aż po dalekie rajdy aż w tropiki. Stal i cenne metale kolorowe jadą do polskich hut, gdzie zostaną przetopione bądź przynajmniej pocięte z myślą o nowym przeznaczeniu. Większość tych hut znajduje się na Śląsku. W powojennej Polsce komunistyczne inwestycje w przemysł ciężki dopiero się rozkręcają, ich symbol - krakowska Huta Lenina ruszy dopiero w 1954 roku.
Ostatecznie cenne materiały pozyskane z niemieckiego pancernika trafią w różne miejsca kraju (np. zostaną wykorzystane przy budowie Pałacu Kultury w Warszawie), jednak część z nich pozostaje na Śląsku. Tutaj pancerne płyty znajdą się na dachu katedry Chrystusa Króla, budowanej właśnie w Katowicach, gdzie mają posłużyć jako podstawy dla wielkiego dźwigu przy budowie monumentalnej kopuły (którą ostatecznie przeprojektowano i zrealizowano mniej okazale, a żuraw nigdy na dachu nie stanął, ale podstawy z „Gneisenaua” już na katedrze pozostały).
Nie tylko drewniane deski
Jednak to nie wszystko. Poza tą największą w Polsce katedrą w początkach lat 50. powstaje na Śląsku jeszcze jeden projekt na skalę niespotykaną: Wojewódzki Park Kultury i Wypoczynku. A architektura i infrastruktura ogromnego parku siła rzecz również wołają o ogromne ilości metalu. A ten metal na Śląsku jest! Co więcej, obrotny i ustosunkowany Ziętek ma swoje sposoby, by go tu zatrzymać i wykorzystać przy budowie swej sztandarowej inwestycji.
Zaś wielki park to między innymi... wiele ławek. Bardzo wiele. W WPKiW muszą ich stanąć tysiące! Bo ławki to jedne z najważniejszych elementów małej architektury parkowej, choć często są niedoceniane. To nie tylko „meble do siedzenia”, ale symbol funkcji społecznej, estetycznej i kulturowej przestrzeni publicznej. Dlaczego ławki są tak istotne? Bo ułatwiają odpoczynek, spotkania, obserwację otoczenia. To miejsca rozmowy, refleksji, spotkań i samotności. Miejsca powszechnie dostępne, wpisujące się w nowoczesne i humanistyczne idee inkluzywności – zapewniają przecież odpoczynek osobom starszym, niepełnosprawnym czy dzieciom. Projektowanie ich ma więc w sobie coś z aktu demokracji przestrzennej.
Ławki kształtują krajobraz – ich układ wpływa na kierunek ruchu, rytm przestrzeni i kompozycję widokową. Dobrze ustawiona ławka „ramuje” pejzaż. Niekiedy ławki kształtują tożsamość miejsca. Tak charakterystyczne ławki jak w WPKiW lat 50., mogą stać się ikoną konkretnego parku czy epoki, łącząc formę z historią. Z technologicznego punktu widzenia, ławki są też swego rodzaju barometrem jakości inwestycji. Ich materiał, konstrukcja i konserwacja mówią wiele o standardzie zarządzania terenem zielonym. A jeśli mówimy o ławkach z okresu powojennego, to wchodzimy wręcz w sferę socmodernistycznego designu użytkowego, gdzie forma, funkcja i ideologia splatają się w codziennie używanym przedmiocie.
A ławki to nie tylko drewniane deski. To także metalowe ramy konstrukcji, ewentualnie betonowe podstawy. W parkowych realiach lepiej, by był to żelbet - beton zbrojony metalem odpornym na wilgoć i opady atmosferyczne (aby nie uległ szybkiej korozji, zmienne temperatury (by materiał nie rozszerzał się zbyt gwałtownie ani nie kruszył pod wpływem mrozu) i eksploatację przez dekady. Hm, czy to nie brzmi brzmi znajomo? Przecież to wymagania bardzo podobne do tych dla morskiego okrętu!
Z bezmiarów Atlantyku do oazy zieleni
Budując Wojewódzki Park Kultury i Wypoczynku ustawiono tysiące służących odpoczynkowi ławek. Na początku lat 60. było ich 2400. Ich liczba sukcesywnie wzrastała w miarę oddawania do użytku kolejnych obszarów i obiektów Parku: Wesołego Miasteczka, Zoo, Rosarium, hotelu PTTK, Ośrodka Harcerskiego, Górnośląskiego Parku Etnograficznego. Te młodsze nieco już się różniły od ustawianych we wczesnych latach 50. Choć formą nawiązywały do ich designu, w ich konstrukcji raczej nie wykorzystywano już materiałów z „Gneisenaua”, których zasoby z czasem uległy wyczerpaniu. Pierwsze ławki w WPKiW reprezentowały trzy podstawowe typy:
- Najbardziej wyrafinowane z nich miały metalowe ramy i profile, do których mocowano drewniane szczeble siedziska i oparcia. Oficjalnie nazywano je typem „Warszawa”.
- Najpowszechniejsze były proste ławki, pozbawione oparcia i z siedziskiem z kilku desek, osadzone na masywnych podporach ze zbrojonego betonu. Projekt wręcz ascetyczny.
- Wariant trzeci był podobny do poprzedniego, jednak posiadał oparcie. Nadal jednak pozostawał skromny wizualnie.
To właśnie metalowe konstrukcje i żelbetowe podpory tych ławek wykonano z metalu odzyskanego z wraku „Gneisenaua”. Ich metalowe części nie musiały przebywać długiej drogi do Parku Kultury. Elementy pancernika cięto m. in. w Hucie „Baildon”, położonej na styku katowickiego Dębu i Załęża i Dębie, czyli praktycznie po sąsiedzku z WPKiW.
Żelazny paradoks epoki
W epoce, w której propaganda była bronią równie skuteczną jak czołgi i bomba atomowa, budowa WPKiW otrzymała otoczkę ideologiczną w stylu charakterystycznym dla stalinowskiej retoryki. Prasa grzmiała: „Państwa zachodnie budują narzędzia śmierci, a my będziemy mieli park”. Tego typu slogany, mające ukryć brutalną rzeczywistość systemu, w tym przypadku – paradoksalnie – trafiły w sedno.
Bo oto do budowy parku rzeczywiście trafia materiał z pancernika Kriegsmarine – jednostki, której zadaniem była sianie zniszczenia, destabilizacja, panika. Złomowany „Gneisenau”, stalowy relikt wojennej przemocy, zostaje przetopiony i przekształcony. Jego fragmenty – pancerne płyty i elementy konstrukcyjne – posłużą budowie katedry, a także infrastruktury WPKiW. I to tak subtelnych jej elementów, jak parkowe ławki.
To nie zamierzony efekt propagandy, lecz ironia historii. Komunistyczny slogan, choć wypowiedziany w cieniu nieludzkiego reżimu, tym razem nie skłamał. Przez splot okoliczności, inżynierii i decyzji lokalnych władz – stal z symbolu zagłady stała się materiałem humanistycznym, służącym codzienności, społeczeństwu, pokojowi.
Świadkowie narodzin WPKiW
Minęły dekady. Większość z dwóch tysięcy ławek pamiętających początki WPKiW uległa wymianie bądź kasacji. Ale... nie wszystkie. W dzikich zakątkach Parku Śląskiego wciąż kryją się relikty ławek z lat 50. – dziś już niemalże znaleziska archeologiczne. I choć na ogół to tylko żelbetowe wsporniki, które przetrwały próbę czasu, to szczęśliwemu poszukiwaczowi może się też objawić zupełnie nietknięta, a zapomniana ławka z czasów młodości Parku Kultury. I to niekoniecznie w leśnym gąszczu. Mimo iż takie ławki stanowią unikaty, czasem wystarczy się dobrze rozejrzeć.
Może warto by zabezpieczyć i wyeksponować także i ten element dziedzictwa WPKiW? Park Śląski niejednokrotnie już postępował w taki sposób. Zachowano krzesełka starej „Elki”, a całkiem niedawno – agregaty wytwarzające sztuczną falę oraz ikoniczną wieżę do skoków kąpieliska „Fala”. Skoro tak, to, czemu nie zachować czegoś jeszcze bardziej pierwotnego? Ławki z „Gneisenaua” są nie tylko reliktem inżynierii i designu, ale i częścią opowieści o powojennym Śląsku i narodzinach WPKiW. Niech więc staną się częścią świadomej narracji, łączącej krajobraz z pamięcią. Bo ławka może być mikroświatem historii – od potężnej bojowej machiny, przez śląskie huty, aż po cień drzew w Parku Śląskim. Którego mała architektura, mimo iż tak niepozorna, zabrać nas może w wielką podróż przez czas i w przestrzeni. Nawet na dalekie morza.

Może Cię zainteresować: