Największa tajemnica gauleitera Brachta. Kwatera nazistowskiego kacyka była u zakonnic w Katowicach. I magazyn zrabowanych Żydom rzeczy

Klasztor sióstr w Panewnikach (jak popularnie mieszkańcy tej dzielnicy Katowic nazywają Dom Prowincjalny Zgromadzenia Sióstr Służebniczek NMP Niepokalanie Poczętej) po latach został zidentyfikowany jako tajna kwatera Fritza Brachta. Nazistowski gauleiter Górnego Śląska, czyli regionalny lider partii NSDAP w czasie II wojny światowej, ulokował swój punkt dowodzenia w niewykończonym, skonfiskowanym kościołowi katolickiemu budynku klasztornym.

Klasztor w Panewnikach

Ponad 70 lat po zakończeniu II wojny światowej udało się powiązać informacje historyków o kwaterze Brachta, znajdującej się w bliżej nieokreślonym miejscu, z wiedzą lokalnych mieszkańców o zjeżdżających do Panewnik od 1944 roku nazistowskich funkcjonariuszach i dostojnikach. Mimo iż w 2016 roku spenetrowano jedynie część podziemi, udało się całkiem precyzyjnie ustalić miejsce, gdzie pod ziemią znajduje się niedostępny obecnie schron, mieszczący podczas II wojny światowej punkt dowodzenia obroną przeciwlotniczą Górnego Śląska. Było to przełomowe i głośne odkrycie, jednak uwadze badaczy umknęła wtedy niemal kompletnie jeszcze jedna tajemnica, skrywana przez klasztor sióstr.

Śląskie szefostwo z gauleiterem na czele

W okresie okupacji lokalizacja tej kwatery stanowiła tajemnicę, choć Niemcy nie zdołali utrzymać jej wobec okolicznej ludności. Wykazali się tu zresztą pewną niefrasobliwością, potocznie określając budynek klasztoru jako „Gauhaus”, czyli identycznie jak Śląski Urząd Wojewódzki, w tym czasie siedzibę naczelnych władz nazistowskich na Górnym Śląsku. (Interesujesz się Śląskiem? Zapisz się i bądź na bieżąco - https://www.slazag.pl/newsletter)

Częste przyjazdy wysokich rangą funkcjonariuszy NSDAP z (jak domniemywano) samym gauleiterem włącznie nie mogły przecież umknąć uwadze ludności samych Panewnik, a także sąsiadującej z nimi Ligoty (w odróżnieniu od Panewnik, będącej już wówczas częścią Katowic).

- Tam w czasie okupacji były aż trzy piętra w dół. Niemcy – to znaczy ten gauleiter, co w Katowicach był, ten Bracht – on tam miał swoją centralę. Jak był Fliegeralarm, to oni zawsze tu jechali. Nie pamiętam dokładnie, ile tych samochodów było, ale pięć albo sześć, czarnych i ze szparami w reflektorach, że miały te światełka takie wąskie. To ta ich generalicja, cały ten sztab tego Brachta, jechał do tego swojego bunkra dowodzeniowego. Jak jest teraz Szpital Kolejowy, to oni tam mieli wejście. I tam zawsze wchodzili - relacjonował zamieszkały przy ulicy Załęskiej w Ligocie Henryk Ćmok.

Naocznym świadkiem przyjazdów niemieckich prominentów do klasztoru był Kazimierz Leszczyński, podówczas kilkunastoletni chłopiec:

Jak buczały syreny na Vorallarm, uciekaliśmy z lekcji, by patrzeć, jak się dygnitarze zjeżdżają. To było całe śląskie szefostwo z gauleiterem na czele. Widać było, że to wysocy stopniem urzędnicy z Katowic, z głównych władz. Pewności nie mam, ale gauleiter mógł być między nimi.

Leszczyński zapamiętał też wiele innych faktów:

Budynek był już pod dachem, miał wprawione okna, ale drzwi wejściowe prowizoryczne, z desek. Początkowo mogliśmy tam jeszcze wchodzić, ale potem, jakoś od 1943, o ile sobie przypominam, już nas strażnicy nie wpuszczali. W 1944 był tam już chyba bunkier i to do niego zjeżdżało się to całe szefostwo. Gauleiter, policja... Z tyłu, w lesie, mieli wały ziemne – bunkry czy szańce na samochody. Znajdowały się tam, gdzie teraz nowy budynek Szpitala Kolejowego oraz hotel dla pielęgniarek i szkoła podstawowa.

Teren, na którym trwały prace związane z budową schronu, otoczono wysokim ogrodzeniem z desek przesłaniających wszystko, co działo się za nim. Jednak bawiące się w pobliżu dzieci i tak zdołały wiele zobaczyć.

Wchodziliśmy na drzewa z tyłu i zaglądali. Było tam dużo wojska, uzbrojeni strażnicy – wspomina Donata Mrowiec.

Nadjeżdżające z Katowic kolumny partyjnych limuzyn bez większego trudu, a w pełni słusznie kojarzono więc z ogłaszanymi alarmami przeciwlotniczymi. W opinii niektórych mieszkańców, hitlerowscy dostojnicy wysiadający z samochodów, by po chwili zniknąć w budynku zarekwirowanego Kościołowi Katolickiemu klasztoru, mogli mieć coś wspólnego z rozbrzmiewającymi z radia i ulicznych głośników komunikatami cywilnej obrony przeciwlotniczej, a rozpoczynającymi się słowami „Hier ist der Befehlsstand des Gauleiters!”, czyli „Tu stanowisko dowodzenia gauleitera!”. Bardziej rozpowszechnione było jednak przypuszczenie, że funkcjonariusze NSDAP przyjeżdżają do Panewnik, by szukać tam schronienia przed nalotami. Skojarzenie to nie było niedorzeczne. Zlokalizowanie tajnej kwatery dla gauleitera i jego mu personelu w leżących na uboczu Panewnikach miało umożliwić sprawne kierowanie podległymi służbami, to zaś ze zbombardowanego i obróconego w gruzy centrum Katowic (mając na uwadze los wielu innych miast Rzeszy, trzeba było liczyć się z taką możliwością), w którym mieścił się Śląski Urząd Wojewódzki, byłoby co najmniej znacznie utrudnione. Zarazem jednak niejeden z członków sztabu Brachta odetchnąć musiał z ulgą na myśl, że nie będą mu zagrażać bomby spadające na Katowice.

Wróćmy jednak do źródeł, w których pojawia się sam schron. Jego najbardziej szczegółowy ze znanych opisów zawiera pamiętnik Franciszka Sroki, w roku 1945 pełniącego obowiązki naczelnika gminy Panewniki:

W schronie tym w czasie alarmu przeciwlotniczego miały ukrywać się najwyższe władze jak: Gauleitungs Katowic Gestapo i policyjne oraz partyjne. Na takie miejsce wybór padł na budynek Klasztoru Sióstr w Panewnikach. Już na jesień 1943 r. w największej tajemnicy i pośpiechu zaczęli hitlerowcy budować bunkier–schron i to w średniej części budynku. Po wyzwoleniu stwierdzono, że schron budowany został w głębokości 7 metrów od założenia fundamentów budynku. – Pokrywa sufitowa to płyta betonowa grubości 1 metr. – Do schronu prowadziły schody betonowe oraz specjalny właz szybikowy, można się było wydostać na powierzchnię. W schronie znajdowało się kilka sal, w których urządzono centralę telefoniczną, radiowo-nadawczo- odbiorczą. Sale, w których zainstalowano siedem aparatów dalekopisu, oraz sala maszynownia, w której zabudowane były maszyny do filtrowania wody i powietrza, maszyna do ogrzewania i turbina do wytwarzania prądu oraz sale mieszkalne i noclegowe na 200 osób.

Siostry wolą zapomnieć?

Istnienie schronu pod klasztorem sióstr nie ulega więc wątpliwości. To fakt potwierdzony przez cały szereg relacji, które doskonale ze sobą korespondują i nawzajem się uzupełniają. Poddaje go w wątpliwość jedynie przełożona prowincjalna, siostra Małgorzata Megier, mówiąc:

Dawniej wśród starszych sióstr mówiło się wprawdzie o jakimś bunkrze, jednak żadna z nich nie potrafiła wskazać konkretnego miejsca. Nic w naszym klasztorze nie wskazuje na to, by istniał tu jakiś schron. Nie znamy żadnych zamurowanych przejść, żadnych podejrzanych klap, za którymi coś mogłoby się kryć.

Tyle tylko, że istnieją źródła pochodzące od samych sióstr służebniczek, które o schronie i owszem mówią. Część z nich to materiały archiwalne, jak np. zachowane w dokumentacji budowlanej Domu Prowincjalnego sprawozdanie ze spotkania ówczesnej siostry ekonomki z przedstawicielem architekta powiatowego, kiedy to zakonnica udzieliła między innymi jednoznacznej informacji, iż:

w piwnicach urządzony był schron wraz z centralną stacją obrony przeciwlotniczej.

Mało tego. W okolicznościowej publikacji, wydanej przez samo Zgromadzenie Sióstr Służebniczek NMP w 2009 roku z okazji swego 100-lecia, przeczytać można jednoznacznie:

W budynku znajdował się także duży schron, z którego często korzystali niemieccy urzędnicy.

O „schronie przeciwlotniczym przeznaczonym dla dygnitarzy hitlerowskich” mowa jest też w innym, mało znanym, bo przeznaczonym raczej do użytku wewnętrznego opracowaniu zakonnym.

Jak się więc wydaje, mimo iż od czasu do czasu któraś z sióstr niefrasobliwie ujawni wiedzę o schronie, to ogólnie rzecz biorąc panewnickie zakonnice wolałyby, by o schronie gauleitera pod klasztorem, a być może i w ogóle o całej wojennej historii tego obiektu, zapomnieć. Można to oczywiście tłumaczyć traumą i utrzymującym się poczuciem zagrożenia, wywodzącymi się z jeszcze z czasów II wojny światowej i powojennych, gdy wpierw nazistowskie, a następnie komunistyczne władze usiłowały przejąć obiekt, nie przebierając przy tym w środkach. Ale czy tylko dlatego?

Zagrabili żydowskie mienie

Jubileuszowy folder Zgromadzenia Sióstr Służebniczek NMP nie tylko potwierdza istnienie schronu, ale i informuje o magazynach urządzonych przez okupanta w tamtejszej kaplicy:

Gromadzono w nich żywność, meble, pościel, buty, lekarstwa itp.

Jak opowiadał Henryk Ćmok, asortyment magazynowanych w niewykończonym budynku klasztoru artykułów był bardzo szeroki:

Ten dom klasztornych pannów to był magazyn, pieronowy magazyn. Tam były chyba cztery piętra do góry. Tam na parterze, było, nie przesadzam, z tysiąc fortepianów. My po tym lotali, bo to grało nom. Ryscy nom pozwolili, bo oni to opanowali cały ten magazyn. Na pierwszym piętrze były artykuły spożywcze – mąka, cukier, Ovomaltyna... Same rzeczy suche, długotrwałe. Także smalec. Na drugim piętrze – łachy, buty bardzo porządne... Piętrze wyżej było wyposażenie medyczne – lekarstwa, stoły...

O magazynie w budynku klasztoru wspomniała również siostra ekonomka w 1950 roku:

W czasie okupacji budynek zajęty był przez okupanta jako magazyn na meble po wysiedlonych Polakach.

Czy jednak wszystkie te dobra należały do Polaków? Wróćmy do pamiętnika Franciszka Sroki:

W całym budynku na parterze i 3-piętrach władze okupacyjne urządziły składnicę mebli – dokąd zwozili meble z podbitych krajów przeważnie pochodzenia żydowskiego, które to rodziny zabrali do miejsc zagłady. W okresie wyzwolenia oszacowano ilość mebli na około 300 wagonów.

Tak więc według Sroki chodziło o mienie należące poprzednio do Żydów, deportowanych i następnie zamordowanych w obozach zagłady. Czy jednak byli to Żydzi z odległych krajów? Niekoniecznie, a raczej niemal na pewno nie.

Latem 1943 roku Niemcy przystępują do likwidacji gett w Zagłębiu, gdzie zgromadzili większość żydowskich mieszkańców Zagłębia oraz tych ze śląskich Żydów, których nie deportowano na wschodnie kresy Generalnego Gubernatorstwa i do ZSRR jeszcze w 1939 roku.

Sprawa zasadnicza to zabezpieczenie mebli i odzieży dla ofiar bombardowań - stwierdza w swoim sprawozdaniu z sierpnia 1943 prezydent policji w Sosnowcu,

Stłoczeni w kolejowych transportach, wiozących nieszczęsnych ku śmierci w komorach gazowych KL Auschwitz-Birkenau, niemieckiego obozu zagłady w Oświęcimiu-Brzezince, zostają wcześniej pozbawieni niemal całości dóbr osobistych. Wszystkie zostają przejęte przez niemieckie władze. A najwyższą nazistowską władzę prowincji górnośląskiej (Gau Oberschlesien), w której ma miejsce tragedia jej żydowskiej ludności, uosabia gauleiter Fritz Bracht. Jest więc nadzwyczaj prawdopodobne, że lwia część dóbr, które już wkrótce zapełnią piętra domu prowincjalnego w Panewnikach, nie pochodzi z daleka. Do priorytetów niemieckich kolei nie należy transportowanie mebli, są nimi potrzeby sił zbrojnych (i tak niemożliwe do zaspokojenia w pełni) oraz wypełnianie przeznaczonej im roli w zbrodniczym nazistowskim programie unicestwienia Żydów w Europie.

Należy sądzić, że wszystkie te meble, pościele, buty i inne artykuły gromadzone w Panewnikach trafiają tam z zupełnie bliska, bo z zagłębiowskich gett.

Podziemne skarby? To tłumaczyłoby wszystko

Być może w ręce członków współpracującej z SS i policją przy likwidacji gett nazistowskiej administracji wpada wtedy coś więcej: kosztowności zagrabione Żydom podczas deportacji czy też wyłudzone od nich wcześniej, przy daremnych na ogół albo jedynie na krótką metę skutecznych próbach wykupienia się od wysłania do obozu śmierci. Oczywistym miejscem zabezpieczenia takich precjozów byłby klasztor w Panewnikach, nie zagrożony przez alianckie bombowce, których spodziewanym celem były śląskie centra miast i zakłady przemysłowe.

Korupcja nazistowskich władz Górnego Śląska sięgała najwyższych szczebli. W ostatnich miesiącach przed wkroczeniem Armii Czerwonej krążyły plotki o nadużyciach gospodarczych samego gauleitera, który miał jakoby zostać nawet aresztowany. Nic takiego nie miało miejsca, jednak sam fakt powstania tego typu plotek jest znamienny. Magazynowanie tak ogromnej masy pożydowskiego mienia w miejscu będącym zarazem tajną siedzibą Brachta może nie być przypadkową zbieżnością. A na pewno stwarzała gauleiterowi i jego otoczeniu olbrzymie pole do czerpania z tego nielegalnych korzyści.

Co się stało z magazynem? W styczniu 1945 roku został porzucony przez ewakuujących się Niemców. Ostatni pododdział niemiecki w Panewnikach kwaterował właśnie w Domu Prowincjalnym. 27 stycznia, na dzień przed wkroczeniem Armii Czerwonej, żołnierze wpuścili mieszkańców do środka.

Można było brać sobie, co się chciało - wspomina Leszczyński.

Jak relacjonował Ćmok, tak było również w pierwszych dniach po wejściu sowietów i ludzie

cało noc kradli bo tam były materace, koce, takie różne rzeczy i nawet towary spożywcze.

Magazyn szybko jednak zabezpieczono przed dzikim rabunkiem, po czym... przystąpiono do zorganizowanego.

W 1945 roku Rusy przez miesiąc wywozili z niego dzień i noc towar - wspominał Ćmok.

Aczkolwiek według Franciszka Sroki "wyzwoliciele" nie zagarnęli całości zawartości magazynu:

Po wyzwoleniu magazyn ten został zabezpieczony, pilnowali go strażnicy, opiekę nad magazynem sprawował Pełnomocnik Rządu, który polecał komu wydawać meble. Wielką ilość zabrały wojska radzieckie dla potrzeb szpitala w Ligocie, dalsze meble na polecenie Pełnomocnika Rządu wydawano Instytucjom i rodzinom poszkodowanych.

Czy jednak zaraz po wojnie znaleziono, wyniesiono i wywieziono wszystko, co znajdowało się na kilku kondygnacjach Domu Prowincjalnego i w jego podziemiach? Bardzo możliwe, że nie.

Współodkrywca tajnej kwatery Brachta, dr Mirosław Węcki z IPN Katowice, zwraca uwagę, iż do punktu dowodzenia w Panewnikach mogła została przeniesiona część najważniejszych akt władz okręgu górnośląskiego, np. prywatna kancelaria gauleitera, gdyż los tych tajnych dokumentów do dziś pozostaje nieznany. O ile nie zostały w 1945 roku odnalezione przez sowieckie służby specjalne, mogą nadal spoczywać ukryte w Panewnikach. Gdyby się zachowały, stanowiłyby prawdziwy skarb dla historyków. Ponadto podziemia pod klasztorem mogą skrywać skarby w bardziej klasycznym rozumieniu tego słowa, czyli kosztowności zrabowane podczas likwidacji gett i przywłaszczone sobie przez Brachta bądź jego ludzi. Mogą bądź... mogły. Nie można wykluczyć, że ciągu kilkudziesięciu lat użytkowania budynku przez Siostry Służebniczki NMP zostały one odnalezione. Ani że podziemne zakamarki pod klasztorem okazały się groźne dla samych zakonnic (istnieje np. źródło mówiące o eksplozji w klasztorze, tłumaczonej przez siostry wybuchem pieca grzewczego). Jedno i drugie tłumaczyłoby ich niechęć do podejmowania tematu zagadkowej przeszłości tego miejsca.

Jeszcze jedno jest pewne: historia klasztoru sióstr w Panewnikach nadal nie została do końca napisana.

Podziemia collage

Może Cię zainteresować:

Schron w parku Kościuszki. Tajemnicze podziemia pod kościółkiem to wielka zagadka Katowic z czasów II wojny światowej

Autor: Tomasz Borówka

01/10/2023

Likwidacja getta w Sosnowcu

Może Cię zainteresować:

Hans Dreier, kat zagłębiowskich Żydów. Zbrodniarz z Gestapo Kattowitz umknął sprawiedliwości

Autor: Tomasz Borówka

03/04/2022

Subskrybuj ślązag.pl

google news icon