Dariusz Zalega to śląski historyk i publicysta. Jest m.in. autorem książek: „Śląsk zbuntowany”, „Bez pana i plebana. 111 gawęd z ludowej historii Śląska” czy „Chachary. Ludowa historia Górnego Śląska”. Jego najnowsza książka „Republika Węglowa”, to alternatywna historia, która mogła się wydarzyć na Górnym Śląsku w 1919 roku. Premiera na Targach Książki w Katowicach 8 listopada 2025 r.
Rozmowa z Dariuszem Zalegą, autorem książki „Republika Węglowa”
Zakończenie I wojny światowej to był jeden z kluczowych momentów w historii Górnego Śląska. W twojej książce „Republika Węglowa” ta historia potoczyła się jednak inaczej niż w rzeczywistości.
Jesteśmy przyzwyczajeni do linearnego patrzenia na historię - że skoro tak było, to tak być musiało. A niekoniecznie. Zwróćmy uwagę chociażby na postać Wojciecha Korfantego. W 1914 r. był na kompletnym aucie. Przegrał wybory do parlamentu, a strajk zorganizowany w 1912 r. przez Zjednoczenie Zawodowe Polskie okazał się kompletną porażką. I gdyby wojna się inaczej potoczyła, gdyby wygrały państwa centralne, to Korfanty byłby jakimś urzędnikiem. Może by go skierowano na jakiegoś ministra w rządzie Kongresówki, która miała być państwem polskim pod protektoratem Niemiec i Austrii. I tam by sobie spokojnie żył. Ale miał szczęście, że wojna się inaczej skończyła.
Czyli każda historia mogłaby mieć alternatywny przebieg?
Jestem daleki od bajek, które mówią np. o tym, że kształt nosa Kleopatry mógłby zmienić bieg historii czy o Wielkiej Lechii. A te bajki o tym rzekomym starożytnym państwie słowiańskim publikują czasami wielkie wydawnictwa, ostatnio nawet wydawnictwo Uniwersytetu Rzeszowskiego. To jest po prostu skandal, że uniwersytet publikuje takie rzeczy. Są to bzdury kompletne. 
No to jednak nie każda alternatywna historia ma sens.
Ja się bawię historią, ale są pewne granice. Moja książka składa się z dwóch części. W pierwszej bawię się historią, ale ma to osadzenie w pewnych faktach. W założeniach, że ludzie mogli się w pewnych momentach historii inaczej zachować. Choć wprowadzam do tego „zabawowe” klimaty, np. nekromantę, kroczące maszyny rodem z Gwiezdnych Wojen czy Szwejka – bo to jest na poziomie tego dowcipu. Nie piszę jednak o tym, że w 1919 r. powstał ośrodek kosmiczny w Królewskiej Hucie. Bazuję na tym co było i to ubogacam, ale to jest zabawa historią. 
A druga część książki?
Druga część to mój naukowy tekst „Wpływ fali radykalizmu społecznego lat 1917–1923 na powstania śląskie”. 
Na ile ta alternatywna historia, którą przedstawiasz w „Republice Węglowej”, mogła być prawdopodobna?
Dlatego moja książka składa się z tych dwóch części. Są bowiem procesy społeczne, których sobie nie uświadamiamy. Wydaje nam się, że jeżeli historia tak się potoczyła, to tak musiała się potoczyć. A wcale nie. Zajęcia z takiej historii alternatywnej, ale w jakiś sposób bazującej na tym co tu było (bez wymyślania np. Reptilian na Górnym Śląsku), otwierają na inny sposób myślenia - myślisz sobie, że np. taki Korfanty mógł się jednak inaczej zachować. Jestem zwolennikiem historii społecznej, więc zastanawiam się co mogło się wydarzyć inaczej.
Tym bardziej, że w tym 1919 r. taka Republika Rad przez kilka miesięcy istniała na Węgrzech. 
No właśnie. Z Węgierską Republiką Rad była ciekawa historia. Na Górnym Śląsku zarówno Polska Organizacja Wojskowa, jak i niemiecka policja cały czas obawiali się, że przyjeżdżają tu jacyś wysłannicy stamtąd. Choć paru takich pewnie było, ale to były mało znaczące osoby. Taki był klimat tego czasu. My dzisiaj historię Górnego Śląska postrzegamy jako zero-jedynkową - była Polska, Niemcy czy Czechy. A tu, jak w całej Europie Środkowej, poza kwestiami narodowymi, ważne były także kwestie społeczne i wszystko się kotłowało. To, że w mojej alternatywnej wersji historii Wojciech Korfanty wchodzi do Węglowej Republiki Rad i zostaje komisarzem ludowym odpowiedzialnym za szkolnictwo, to nie jest wcale takie nieprawdopodobne. To taka rzeczywistość równoległa, jak w filmach science fiction, choć wszystko musi być oparte na pewnych faktach. 

Czyli to wszystko o czym piszesz mogło się wydarzyć? Na Górny Śląsku powstawały przecież rady robotnicze i żołnierskie. Zresztą w książce są prawdziwe wątki, jak wniosek śląskich komunistów w sprawie zmiany nazwy Hindenburga/Zabrza na Leninburg. 
No tak. Jeszcze raz powtórzę: jesteśmy przywiązani do tego, że musiało być tak, jak się stało. Otóż niekoniecznie. Korfanty mógł skończyć jako zwykły urzędnik, o Grażyńskim byśmy w ogóle nie usłyszeli. Zresztą w innej wersji historii także Republiki Węglowej mogłoby nie być. Natomiast przez tę moją książkę chciałem jednak pokazać jeszcze jedną rzecz.
Mianowicie?
Wiele osób dziś przywołuje czasy autonomii śląskiej. A co ta autonomia (bez przebudowy społecznej, o czym jest w mojej książce) przyniosła pozytywnego zwykłym Ślązakom? Niewiele. Najwięcej na tym zyskał Kościół Katolicki – mógł tu np. wprowadzić celibat dla nauczycielek. Z kolei księża, jako pracownicy budżetówki, mieli dodatki drożyźniane, a żaden zwykły urzędnik takiego dodatku nie otrzymywał. Katedrę w Katowicach budowano za pożyczkę z Sejmu Śląskiego, którą później anulowano. W autonomicznym województwie śląskim było też więcej lekcji religii w szkołach, niż w pozostałej części Polski. 
A wcześniejsze próby utworzenia niezależnego państwa śląskiego?
Na to pieniądze dawała magnateria śląska, bo oni się bali, że stracą władzę. Oni nie bali się Polski, ale czerwonego Berlina, w którym socjaldemokracja przejęła władzę. A socjaldemokracja wprowadziła laicyzację państwa, gdzie kościół nie miał już wpływu na szkolnictwo, ośmiogodzinny dzień pracy, demokratyczne wybory do pruskiego landtagu. To wszystko podważało władzę śląskich junkrów. Patrzę zupełnie inaczej na te dawne ruchy separatystyczne. Dla mnie to nie były próby obronienia śląskiej tożsamości czy Śląska przed polskimi zakusami, ale próba obronienia Śląska jako wyspy ciemnoty, żeby bogaci mogli zarabiać kosztem biednych. 
Wracając do książki. Głównym bohaterem jest John Reed - amerykański dziennikarz, komunista, autor książki „Dziesięć dni, które wstrząsnęły światem”. Na Śląsku jednak nigdy nie gościł, ale – znając jego życiorys – mógłby. 
No tak. To był region wielonarodowy, wielojęzyczny. Na przestrzeni lat 1919-1923 działo się wiele. Najpierw w wyborach lokalnych w 1919 r. miejscowa ludność głosowała za polskością, a w 1921 r. Polska przegrała plebiscyt. Później były też powstania śląskie, w których jakaś część miejscowej ludności brała udział. Dla dziennikarza to musiało być fascynujące. A jeżeli nie rozmawiasz ze zwykłymi ludźmi, to jesteś skazany na to co przekazują przywódcy takich narodowych ruchów i możesz pisać z punktu widzenia polskiego, niemieckiego czy czeskiego. A gdybyś popytał zwykłych ludzi, to wyszłoby trochę jak z „Cholonka” lub książek Horsta Bienka czy Augusta Scholtisa. Wyszłoby, że nie było wielkich zrywów narodowych, tylko, że ludzie chcieli żyć w lepszym państwie, żeby ich dzieci miały lepsze perspektywy. Tym się ludzie kierują. 
I o tym też jest twoja książka?
Moja książka jest taką zachętą na pomyślenie o historii, że może być inna. Mogły być wtedy inne Niemcy - bo wcale nie jest powiedziane, że Republika Weimarska była skazana na Hitlera. Polska międzywojenna nie była skazana na to „dziadostwo”, jakim się skończyło. Mogło być inaczej. Pytanie: jak? I to jest też pytanie dla nas. Na przyszłość. Wskazanie, że musisz zawsze myśleć, że może być inaczej i robić tak, żeby zawsze było lepiej. Tylko lepiej dla ludzi, a nie dla mrzonek o Wielkiej Polsce, Wielkich Niemczech czy Wielkich Czechach.
 
      Może Cię zainteresować:
 
   
             
           
           
      

 
   
              
 
     	 
     	 
     	