Wznowione poszukiwania: Trump odtajnia archiwa, naukowcy ruszają na Nikumaroro
W październiku 2025 roku prezydent USA Donald Trump nakazał odtajnienie wszystkich dokumentów rządowych dotyczących zaginionej Amelii Earhart. W ramach tej decyzji zarządzono przeszukanie archiwów FBI w Waszyngtonie i Nowym Jorku, a także wznowienie badań terenowych na wyspie Nikumaroro – miejscu, które od lat uchodzi za potencjalne miejsce katastrofy samolotu Lockheed Electra słynnej lotniczki zaginionej podczas przelotu nad Pacyfikiem w 1937 roku.
Ekspedycja naukowa z Purdue University ma zbadać tzw. „obiekt Taraia” – anomalię widoczną na zdjęciach satelitarnych i archiwalnych fotografiach z 1938 roku. Podejrzewa się, że może to być wrak samolotu, którym Earhart próbowała okrążyć glob. Decyzja Trumpa wywołała falę spekulacji i medialnego zainteresowania, przywracając sprawę Earhart do globalnej świadomości.
Amelia Earhart – legendarna lotniczka
Amelia Earhart była ikoną lotnictwa lat 30. XX wieku – pierwszą kobietą, która samotnie przeleciała nad Atlantykiem, rekordzistką wysokości i prędkości, a także autorką książek i aktywistką na rzecz praw kobiet. Jej odwaga, styl i charyzma uczyniły ją jedną z najbardziej rozpoznawalnych postaci epoki.
W 1937 roku Earhart wraz z nawigatorem Fredem Noonanem podjęła próbę okrążenia globu wzdłuż równika. Po starcie z Lae w Nowej Gwinei, samolot zniknął nad Pacyfikiem w rejonie wyspy Howland. Mimo intensywnych poszukiwań, nie odnaleziono ani wraku, ani ciał. Zaginięcie Amelii Earhart stało się jednym z największych niewyjaśnionych wydarzeń w historii lotnictwa. Porównywalnym z zaginięciem Antoine’a de Saint-Exupéry’ego którego samolot zniknął nad Morzem Śródziemnym w 1944 roku, pozostawiając po sobie równie trwałą legendę. Podobnie jak w przypadku autora Małego Księcia, którego lotnicza śmierć przez lata otoczona była mgłą tajemnicy i poetyckiego niedopowiedzenia, zaginięcie Earhart stało się fundamentem współczesnych mitów.
Globalna akcja nasłuchowa
Gdy świat wstrzymał oddech po zaginięciu Amelii Earhart, tysiące radioamatorów na całym świecie próbowało wychwycić sygnały z pokładu jej zaginionej Electry. W Polsce, również na Śląsku i w Zagłębiu, pasjonaci krótkofalówek włączyli się w akcję, a lokalne gazety z entuzjazmem relacjonowały każdy potencjalny trop.
Według relacji prasowych z tamtego okresu, niektórzy twierdzili, że odebrali zakłócone transmisje, które mogły pochodzić od zaginionej pilotki. Gazety donosiły o tajemniczych sygnałach czy urywanych komunikatach, nadając sprawie sensacyjny ton. Doniesienia światowych agencji docierały też na Śląsk:
12-letni radioamator, zamieszkujący w Rockspirings (stan Wyoming) oświadczył władzom, iż usłyszał następujące sygnały: Amelia Earhart na rafie koralowej pod równikiem wzywa pomocy od statków.
Inny radioamator, zamieszkały w Cincinatti zameldował władzom, że kilka krotnie odebrał sygnały od lotniczki, która donosiła, że wylądowała na rafie koralowej. Nadzieje na uratowanie lotniczki znacznie wzrosły - informowała gazeta Polonia z 6 lipca 1937 r.
Nadzieje może i wzrosły, ale tylko chwilowo. Jak się niestety okazało, były płonne. Żadne ze zgłoszeń radioamatorów nie potwierdziło się. Mimo wielomiesięcznych poszukiwań i przeczesania Pacyfiku przez całą armadę okrętów i samolotów najpotężniejszych flot świata, Amelii Earhart nie odnaleziono.
Choć dziś wiemy, że większość sygnałów rzekomo pochodzących z radiostacji jej samolotu była fałszywa lub trudna do zweryfikowania (jak to zwykle bywa, niejeden hochsztapler skorzystał z okazji by zaistnieć), warto przypomnieć, jak bardzo historia Amelii poruszyła wyobraźnię ludzi – także w przemysłowym sercu Polski.
SOS Amelii Earhart odebrano... w Będzinie!
W 1938 roku, gdy świat wciąż jeszcze miał w pamięci dramatyczne zaginięcie Amelii Earhart, tyleż nieoczekiwane co sensacyjne echo tej globalnej historii rozległo się... w Zagłębiu Dąbrowskim. Według relacji zamieszczonej w Siedmiu Groszach, lokalnym śląskim dzienniku o sensacyjnym zacięciu (który dziś określilibyśmy tabloidem), młody radioamator z Będzina miał odebrać sygnał SOS, rzekomo nadany przez samą Earhart z pokładu jej zaginionej Electry.
21 kwietnia 1938 roku Siedem Groszy opublikowało na samej czołówce pierwszej strony artykuł pod sensacyjnym tytułem: „Sygnały Amelii Earhardt przejęte przez radioamatora w Będzinie”!
Oto były radiotelegrafista wojskowy, niejaki Stanisław Poradowski, miał odebrać sygnał SOS nadany przez zaginioną pilotkę.
W Będzinie przy ul. Okrzei mieszka p. Stanisław Poradowski, b. radiotelegrafista wojskowy. Za wiedzą i zezwoleniem władz skonstruował on sobie krótkofalowy aparat radiowy nadawczo-odbiorczy, t. zw. „Super 5“, przystosowany do fal o zakresie od 10 do 200 metrów. P. Poradowski należy do krakowskiego Klubu Krótkofalowców i w charakterze członka tego zrzeszenia występuje jako „operator stacji St. P. L. 582“
Jak relacjonowała gazeta, Poradowski nastawił swój odbiornik na fale o długości 41 metrów, czyli częstotliwość używaną przez krótkofalowców. Według jego relacji, właśnie wtedy miał odebrać sygnał radiowy, który – jak twierdził – pochodził z pokładowej radiostacji samolotu Amelii Earhart. Sygnał był oznaczony literami K. H. A. Q. A., co odpowiadało rzeczywistemu znakowi wywoławczemu jej maszyny, Lockheeda Electry. Poradowski twierdził, że sygnał zawierał komunikaty wzywające pomocy – klasyczne SOS – nadawane przez kilka minut bez przerwy.
Co więcej, Poradowski skojarzył tajemnicze transmisje z doniesieniami, jakie nadeszły niedawno z dalekiego Oceanu Indyjskiego. Jako domniemane miejsce przebywania ocalałej Amelii Earhart wskazywały one na Wyspy Kerguelena. O co dokładnie chodziło?
Sygnały z wyspy mgieł?
Otóż zaledwie kilkanaście dni wcześniej, 9 kwietnia 1938 na łamach Siedmiu Groszy ukazał się artykuł zatytułowany „Zagadkowe sygnały. Amelia Earhardt żyje?”. Głosił on, iż:
Kapitan jednego ze statków zawiadamia drogą radiową z Nowego Amsterdamu, że udało mu się złapać na odbiorniku pokładowym sygnał krótkofalówki KHAQA. Sygnał ten usłyszał kapitan Langhin w chwili, gdy statek znajdował się o sześć mil od brzegów wyspy Gerguelen. Przybicie do wyspy było niemożliwe ze względu na bardzo gęstą mgłę, która prawie zawsze wyspę tę zasłania. Gerguelen nosi nawet nazwę „wyspy mgieł“.Wiadomość kapitana statku brzmi bardzo sensacyjnie, gdyż sygnał KHAQA jest sygnałem samolotu Amelii Earhardt, która w początkach czerwca zeszłego roku zaginęła bez śladu.
„Wyspa Gerguelen” – w rzeczywistości Wyspy Kergulelena – to archipelag nieomal u wrót Antarktydy, składający się z jednej większej wyspy i licznych wysepek w jej pobliżu. Poradowski o „Gerguelenie” najpewniej przeczytał tam albo w wydawanym przez to samo co Siedem Groszy wydawnictwo dzienniku Polonia, gdzie równolegle ukazały się analogiczne doniesienia. Widać redaktor Siedmiu Groszy ani też radioamator nie byli orłami z geografii. Pomijając już tę całą wyspę Gerguelen, Electra Amelii Earhart nawet przy wyjątkowo błędnej nawigacji nie miała szans znaleźć się w miejscu, skąd jakoby usłyszano jej radiostację. Do ostatniego lotu wystartowała wszak z Nowej Gwinei, kierując się ku wyspom Oceanii. Leżącym przecież na Pacyfiku, czyli w zgoła przeciwnym kierunku.
Lecz redaktorom Siedmiu Groszy i Polonii wydawało się to nie przeszkadzać. Historię Poradowskiego i jego sygnałów przedstawiano w tonie niemal detektywistycznym, z technicznymi szczegółami i dramatycznym napięciem – jakby Będzin na chwilę stał się centrum światowych poszukiwań sławnej lotniczki.
Bystry Staś z Będzina
Redakcja Siedmiu Groszy postanowiła nawet pójść za ciosem i wysłać za Brynicę swojego reportera celem odnalezienia radioamatora z Będzina. Jednak wskutek tego już następnego dnia... sprostowała informację dość istotną. Okazało się, że „były radiotelegrafista wojskowy” Stanisław Poradowski to w rzeczywistości 17-letni chłopiec, pasjonat techniki i krótkofalarstwa. Ten czwartoklasista Gimnazjum Kupieckiego samodzielnie skonstruował własny radioodbiornik i prowadził nasłuchy z domowego zacisza. Dziennikarzowi Siedmiu Groszy opowiadał z przejęciem:
– Byłem sam w moim pokoiku, to też na stawiłem aparat na falę 41 mtr., ciekaw tego co usłyszę. Po lekkim szumie wiatru i trzaskach, w ciszę pokoiku wdarł się nagle sygnał „S. O. S...” – Cały zamieniłem się w słuch, a na plecach poczułem ciarki, nie ulegało bowiem wątpliwości, że ktoś wzywa pomocy. Sygnał „S. O. S.“ „Save our sauls“ („Ratujcie nasze dusze“) nie jest mi bowiem obcy. Słyszałem go już dwukrotnie, gdy go nadawały tonące okręty. Po krótkiej przerwie aparat znowu przemówił rozpaczliwym „S. O. S.“, powtarzając to kilkakrotnie. Było to 18 hm. o godz. 20.13, przy czym sygnały były nadawane przez radiostację pokładową samolotu, oznaczonego literami: K. H. A. Q. A. A tak właśnie był oznaczony samolot zaginionej lotniczki Amelii Earhardt.
Na wyrażoną przez reportera wątpliwość, czy zaginiona przecież jeszcze w poprzednim roku Amelia Earhart może nadal pozostawać przy życiu, chłopak odpowiedział, że to możliwe. Dodając całkiem rezolutnie:
– Możliwe jest również, że oszczędzając aparat, zdołała zachować pewien zapas energii elektrycznej, ale nie jest również wykluczone, że jakiś radio amator nadał dla żartu alarmujący sygnał, chociaż to jest surowo karane przez władze, a przy tym żaden uczciwy człowiek nie odważyłby się postąpić w ten sposób.
Co naprawdę usłyszał tamtego kwietniowego wieczora 1938 roku bystry i chyba jednak prawdomówny Staś z Będzina, pozostaje tajemnicą. Można przecież sobie wyobrazić taki scenariusz (na granicy wprawdzie nieprawdopodobieństwa): samolot Earhart woduje na płyciźnie u brzegu wyspy, ocalała załoga wymontowuje nadajnik radiowy, dopiero po jakimś czasie udaje się go uruchomić. Realne? Mimo wszystko tak. Wprawdzie nie przy wyspach Kerguelena. Dlatego też „SOS Amelii Earhart” zapewne było czyimś kiepskim żartem, posłanym w eter przez jakiegoś nieodpowiedzialnego dowcipnisia. Zainspirowany rzekomymi sygnałami z Wysp Kerguelena, o których dopiero co pisała prasa, postanowił się powygłupiać. A Bogu ducha winny Staś Poradowski w dobrej wierze potraktował to poważnie.
Sceptyków od razu zresztą nie brakowało. Już 24 kwietnia 1938 Siedem Groszy wydrukowało sążnisty list od jednego z nich:
Zaraz na wstępie muszę zaznaczyć, że wiadomość ta nie ma najmniejszych cech prawdopodobieństwa. Niewątpliwie chodzi o mistyfikację, lub też o kiepski „żart“ niepoczytalnego krótkofalowca, który w przystępie „dobrego humoru“ chciał po prostu zrobić „kawał“.
Oczywiście tego rodzaju „kawały“ są wprost zbrodnicze i karalne, oraz za sługują na najbezwzględniejsze potępienie jako czyn, niegodny człowieka ucywilizowanego. Nadużywanie znaku, przeznaczonego wyłącznie dla zwrócenia światu uwagi, iż gdzieś jakieś istoty ludzkie znajdują się w obliczu śmierci i z trwogą w sercu oczekują ratunku, jaki właśnie ma im przynieść zbawcze „SOS“ – jest czymś tak potwornym, że wzbudza odrazę – grzmiał „H. K., wybitny radiooperator-fachowiec”.
W dalszej części swego listu podnosząc m. in. w pełni słuszną wątpliwość, czemu wśród rzekomych sygnałów zabrakło tej kluczowej – podania pozycji nadającego.
Jakkolwiek było, cała ta historia świadczy jednak o tym, jak głęboko globalne wydarzenia mogą rezonować w lokalnej wyobraźni i że nawet nastolatek z Będzina może poczuć się częścią globalnej tajemnicy.

Może Cię zainteresować: