Czy wiesz, czym były te tajemnicze słupy wśród drzew?
Wędrując dziś alejkami Parku Śląskiego, można natknąć się na zaskakujące pozostałości dawnych konstrukcji. Niby nic – kilka kamiennych słupów rozsianych wśród zarośli, z pozoru pozbawionych funkcji. Niektóre z nich wciąż podtrzymują drewniane zadaszenia przypominające ostrosłupy, inne kryją w sobie coś bardziej intrygującego: wykutą z granitu misę, a czasem nawet... kranik. O, tu trop staje się wyraźniejszy!
Ale już tylko najbardziej dociekliwi skojarzą kamienne, czasami zadaszone słupy z całkowicie odmiennego kształtu konstrukcją przy jednym z małych Kręgów Tanecznych, tuż obok Alei Gwiazd. Tam aż cztery kolumny podpierają lekką altankę, wyglądającą niczym niefrasobliwa scenografia z baśni czy romansu epoki klasycyzmu. Co łączy te miejsca? Co łączy Cichy Zakątek, Leśniczówkę, Tereny Festynowe, Aleję Muzyków, zapomnianą leśną ścieżkę niedaleko Dworku Parkowego i dawne tereny dziecięce przy Dębie?
Otóż te rozsiane po parku budowle opowiadają jedną, spójną historię. Historię niezwykłej infrastruktury, którą władza ludowa uznała za niezbędną. To pojniki z wodą pitną, wznoszone z troską o uczestników masowych świąt i codziennych spacerowiczów. Niepozorne dziś relikty są jednymi z najstarszych elementów architektury Parku Śląskiego – i świadkami epoki, w której łyk świeżej wody miał wartość większą niż niejedna oranżada.
Gdy łyk wody był przywilejem obywatelskim
Wczesne lata 50. to czas, gdy rządzona przez umocowanych w Moskwie komunistów Polska Ludowa jeszcze podnosiła się z ruin wojennych. Budowa ogromnego parku dla ludzi pracy – WPKiW – była nie tylko przedsięwzięciem urbanistycznym, ale i manifestem ideologicznym. Nie darmo na pylonach zdobiących główne wejście do WPKiW (czyli to od dzisiejszej ulicy Chorzowskiej, a podówczas Feliksa Dzierżyńskiego) widnieją artykuły Konstytucji PRL, górnolotnie głoszące iż obywatele mają prawo do korzystania ze zdobyczy kultury i do twórczego udziału w rozwoju kultury narodowej oraz prawo do wypoczynku. Park ma więc służyć potrzebom ludu pracującego. Ale lud, jak to lud, nie żyje samym tylko duchem. O obok tego, że musi jeść, musi też i pić.
W czasach, gdy nie tylko piwo, ale i oranżada stanowiły luksus wcale niekoniecznie dostępny w parkowych kioskach, a nawet woda sodowa nie była oczywistością, gdy lodówki przenośne i automaty z napojami chłodzącymi po prostu nie istniały, pojnik z czystą, darmową wodą był nie tyle udogodnieniem, co cywilizacyjnym standardem. Dziś często nie zauważamy kranika w Parku Śląskim (choć kraniki, wprawdzie juz inne, są nadal, i dobrze!). W roku 1953 – był oznaką postępu.
Podczas hucznie obchodzonych państwowych świąt, gdy w WPKiW odbywały się festyny ludowe, koncerty i masowe imprezy taneczne, tłumy ludzi tłoczyły się wiele godzin w upale. Nieraz znaczącą część tego czasu spędzając w kolejkach choćby po pajdę chleba ze smalcem albo po tak upragnionego krupnioka i (niekoniecznie chłodne) piwko. Woda była podstawową potrzebą bytową. A ta z pojnika była bezpłatna, ogólnodostępna i nie podlegała logice rynku. To wpisywało się w ideę parku dla każdego.
Gazeta z epoki (Trybuna Robotnicza, 24 kwietnia 1953) donosiła z dumą, że przed inauguracją WPKiW z okazji 1 Maja zamontowano cztery automatyczne pojniki, które zapewnią wodę tłumom bawiącym się na terenie festynowym. W upalny dzień zasiąść przy jednym z kręgów tanecznych i napić się wody – oto ludowa wersja slow life.

Klasycyzm i wiejskość – dwa oblicza tej samej idei
Ale to nie był tylko funkcjonalny drobiazg. Zgodnie z duchem socrealizmu wszystko – od stadionu po ławkę – miało wychowywać, organizować przestrzeń i sprzyjać wspólnocie. Dlatego pojnik nie był byle rurką w ziemi. Bywał przykryty staropolskim dachem, osadzony w kamieniu, otoczony symbolicznymi formami studziennych mis – jakby mówił: „tu woda jest nasza, wspólna, dostępna dla każdemu i każdej z nas”.
Parkowe poidełka powstały w dwóch odmianach. Choć na pierwszy rzut oka mogą wydawać się zupełnie różne, oba ich typy – kamienny słup (z wierzchu, gdyż pod licowaniem z piaskowca kryje się żelbetowy trzon) z drewnianym daszkiem i altana z czterema kolumnami – są dziećmi tej samej epoki i tej samej doktryny: socrealizmu. Jak przypomina prof. Aneta Borowik w książce Park Śląski w Chorzowie. Projekty i realizacje z lat 1950-1989, pierwotna architektura WPKiW operowała dwoma językami formalnymi: klasycyzującym i wernakularnym.
- Altana z czterema kolumnami to przykład formy klasycyzującej – z kolumnami w porządku toskańskim, prostym belkowaniem i symetryczną kompozycją. To cytat z antyku, przefiltrowany przez socjalistyczną estetykę monumentalizmu i porządku.
- Pojnik na kamiennym postumencie, z gontowym daszkiem i okrąglakami, to z kolei forma wernakularna – nawiązująca do śląskiej i małopolskiej architektury wiejskiej, do studni, szałasów, leśnych altanek. To socrealizm „z ludzką twarzą” – bliski tradycji, zakorzeniony w lokalności.
Obie formy realizują hasło epoki: „socjalistyczna w treści, narodowa w formie”. Bo choć różnią się stylistycznie, ich funkcja była wspólna: zapewnić dostęp do wody wszystkim obywatelom, niezależnie od statusu czy miejsca zamieszkania. To była architektura troski – ale też zarazem architektura ideologii.

Projektanci i ich projekty
Za tymi niepozornymi obiektami stoi więc konkretna myśl inżynierska, a nawet – można by rzec – ideologiczna. Pojniki w Parku Śląskim powstały w roku 1952 i od początku były projektowane jako element planowanej całości przestrzeni publicznej, a nie doraźne udogodnienie.
Daszek na pojedynczym słupie to tzw. pojnik II, Jego pierwowzór został opracowany jako projekt typowy pojnika typu I i II przez inż. Tadeusza Popławskiego z Biura Projektów Budownictwa Komunalnego w Warszawie. Różniły się one jedynie systemem odwodnienia. Typ I był podłączony do kanalizacji, zaś typ II odprowadzał wodę bezpośrednio do gruntu za pomocą prostego, ale skutecznego systemu drenażowego.
Na bazie właśnie typu II, z myślą o WPKiW, projekt zindywidualizowała inż. arch. Danuta Wołłk z Oddziału Warszawskiego Centralnego Biura Studiów i Projektów Budownictwa Komunalnego – nadając mu unikalną, nawiązującą do ludowej architektury formę.
Z kolei altanka na czterech kolumnach to konstrukcja nieposiadająca oznaczenia typowego – w dokumentacji projektowej z 1952 r. figuruje po prostu jako „pojnik WPKiW w Katowicach” (które Stalinogrodem miały zostać dopiero w roku następnym). Tu autorem projektu był inż. Stanisław Gruszka, a forma architektoniczna zdradza klasycystyczne inspiracje. Kolumny, eleganckie zadaszenie i rzeźbiarska symetria – wszystko to wskazuje, że nawet tak użytkowe urządzenie miało podnosić estetykę przestrzeni.
Te powstałe w 1952 roku projekty należą do najstarszych zachowanych przykładów małej architektury Parku Śląskiego. Są rówieśnikami Kręgów Tanecznych, a starsze niż Planetarium czy Wesołe Miasteczko.
Gdzie można je znaleźć? Pojniki w krajobrazie Parku
Choć dziś często zapomniane i porośnięte bluszczem, dawniej stanowiły kluczowe punkty infrastruktury parkowej. Ich rozmieszczenie w terenie nie było przypadkowe — podporządkowano je funkcjom przestrzennym i planowanej intensywności użytkowania.
- Pojnik WPKiW, czyli ten „czworonogi” z altaną i czterema punktami poboru wody, ustawiono tuż przy Terenach Festynowych. To tam gromadziły się tłumy podczas PRL-owskich świąt, koncertów i innych imprez. Wyposażone w cztery krany urządzenie miało dużą wydajność i było w stanie „obsługiwać” całe masy spragnionych obywateli. Którzy, nawiasem mówiąc, nie do końca pojęli ozdobną rolę studzienki poniżej kranów (a przemyślnie zaopatrzonej w osobny wpływ oraz wypływ wody) i chętnie... myli w niej nogi. Podobnie zresztą wykorzystywano drugą odmiane pojników, czyli...
- Pojniki typu II, które rozmieszczono gównie w Strefie Cichego Wypoczynku, czyli w przestrzeniach bardziej oddalonych od centrum parku, przewidzianych do spacerów i kontemplacji:
- przy dzisiejszej alei Muzyków, za Planetarium. Przetrwał z niego tylko słup, do tego pozbawiony niestety misy.
- w pobliżu dawnego schronu przeciwdeszczowego przy Alpinarium (dziś znanego jako Leśniczówka). To dziś najbardziej kompletny z pojników. Swojego czasu stracił zadaszenie, jednak zrekonstruowano je w latach 80. ubiegłego wieku.
- na stoku Wzgórza Planetarium, nieopodal restauracji Dworek Parkowy. Pozostał z niego postument z wyszczerbioną misą.
- w Cichym Zakątku, który mimo bliskości strefy festynowej miał charakter bardziej intymny, w istocie bardziej kojarzący się ze strefą leśna Parku. Aktualne zadaszenie i filar to w dużej mierze rekonstrukcja, bez uwzględnienia oryginalnej misy i nie wspominając nawet o kranie. Trochę szkoda.
- oraz na peryferiach Parku Śląskiego, na dawnych terenach dziecięcych od strony katowickiego Dębu. Tutaj z kolei misa zachowała się, jednak pojnik kilka lat temu postradał zadaszenie.
Takie rozmieszczenie sprawiało, że nigdzie w parku nie trzeba było oddalać się zbyt daleko od źródła wody – niezależnie od tego, czy świętowało się masowo, czy wypoczywało w ciszy i cieniu drzew.

Pamiątki, które nie poją już nikogo
I tu właśnie historia zatacza bolesne koło. Pojniki przetrwały, co do tego nie ma wątpliwości. Wciąż można je dostrzec – wśród leśnej zieleni, pokryte patyną czasu... tylko że przeważnie nieremontowane, nieoznakowane, coraz mniej czytelne, w dodatku obtłuczone i zdekompletowane. Ale może przede wszystkim – żaden z nich nie pełni już funkcji, dla której go wzniesiono. Nie płynie z nich woda, nie chłodzą podniebienia spragnionych spacerowiczów. Ich armatura jest dawno nieczynna (i na ogół zdemontowana). Zaś same instalacje w najlepszym razie rdzewieją pod ziemią, a w najgorszym zostały zniszczone bezpowrotnie.
Co gorsza, niewielu z patrzących na nie w ogóle wie, czym one były. Są milczącymi świadkami przeszłości – pięknymi, ale niemymi. Dla przeciętnego odwiedzającego Park Śląski to może być dziwny słup sterczący pośrodku lasu czy też nie wiedzieć czemu stojąca akurat tutaj altana. Słowem, zagadkowy kawałek historii bez podpisu. Tylko garstka specjalistów – historyków, architektów, pasjonatów małej architektury – wie, że patrzy na coś cennego. Na fragment myślenia o przestrzeni publicznej, w której poidło było nie mniej ważne niż ławka czy estrada.
Dziś te konstrukcje stoją jak pomniki bez tablicy, które coraz trudniej odczytać. Niby są – ale nie działają, nie tłumaczą się, nie przypominają o sobie. Trudno nawet oszacować, jak dużego (choć czy naprawdę aż tak znów wielkiego?) remontu wymagałyby, by powrócić do pierwotnej roli. Ale może to najwyższy czas, by nie tylko je zidentyfikować i opisać, ale także uznać za część dziedzictwa Parku – tak samo ważną jak Kapelusz, Elka czy Rosarium. Bo czasem to właśnie najmniejsze obiekty opowiadają największe historie.

Czas płynie i woda też, ale...
To szczególnie paradoksalne, gdy uświadomimy sobie, że współczesne pojniki w Parku Śląskim istnieją i działają. Można się z nich napić, na przykład w Ogrodzie Bylinowym albo przy zmodernizowanym Planetarium. Ale są to urządzenia nowoczesne, błyszczące metalem, niskie i dyskretne – w żaden sposób nie kojarzące się z dawną architekturą. Praktyczne? Owszem. Ale pozbawione tej formy, która niegdyś mówiła: „Tu jest miejsce wspólne, zaprojektowane z myślą o Tobie”.
W efekcie obok siebie istnieją dwie rzeczywistości: nowoczesna i w pełni funkcjonalna, lecz anonimowa – oraz historyczna, bogata w treść i formę, ale zapomniana. Być może najwyższy czas, by na nowo połączyć te dwa światy – nie tylko po to, by napić się wody, ale żeby przypomnieć sobie, czym bywa architektura, gdy służy ludziom z taką czułością.

Może Cię zainteresować: