Henryka Wach-Malicka recenzuje spektakl „Viva Maria!” w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej
Bielszczanie kochają Marię Koterbską. Bezwarunkowo i bezapelacyjnie. Nic zatem dziwnego, że tytuł najnowszego spektaklu bielskiej sceny brzmi „Viva Maria!”, a wypełniają go najpopularniejsze piosenki Marii Koterbskiej, wciąż pozostające w kręgu zainteresowania słuchaczy. Musical nie ma jednego kompozytora, dla gwiazdy komponowali liczni muzycy, nie ma też – co oczywiste - jednego autora tekstów. Ma za to scenariusz wiążący poszczególne utwory z życiorysem artystki. Jego autorem jest syn piosenkarki - Roman Frankl. I to on zdecydował, że kanwą scenicznej opowieści będą pierwsze lata kariery Marii Koterbskiej., które wielu jej wielbicielom pozostają mało znane, lub zgoła nieznane wcale.
A były bardziej dramatyczne, niż mogłoby się wydawać. Z jednej strony błyskawiczna kariera, rozpoczęta wręcz przypadkowo – od jednej piosenki, zaśpiewanej przez Marię na koncercie studenckim, przez spotkanie z Jerzym Haraldem, który natychmiast zrozumiał, ze odkrył prawdziwą gwiazdę, po pierwsze nagrania radiowe (przypominam: telewizji jeszcze nie było!), którymi młodziutka artystka szturmem podbiła serca słuchaczy.
Jasna strona księżyca ma jednak zawsze swoją ciemną odpowiedniczkę. Właśnie skończyła się II wojna światowa, trwają prześladowania żołnierzy AK, do więzienia na długo trafia brat Marii, ona sama też przez krótki czas pozostaje w areszcie, zdrajcą okazuje się bliski przyjaciel rodziny. W końcu ówczesna władza dobiera się i do samej piosenkarki, która (przy aprobacie Haralda) wprowadza przecież na antenę nowe w Polsce brzmienie – swing. I władza czuje się zaniepokojona: „No kto to widział, kto na to pozwolił?! Jakiś obcy rytm, jakieś zachodnie muzyczne zwyrodnienie!” Maria dostaje zakaz występów, z anteny zostają zdjęte jej piosenki…
Młodziutka, uparta artystka kontra bezduszny system sztuki socrealistycznej
Mroczna rzeczywistość kontra pogodne, pełne radości piosenki, śpiewane w rewelacyjnie wyczuwalnym swingującym rytmie. Życie kontra marzenia… To naprawdę mógłby być idealny punkt wyjścia do pełnokrwistej, dramatycznej akcji scenicznej. Ale – niestety – nie jest.
Świetne założenie dramaturgiczne niemal od pierwszej sceny ogranicza kiepski tekst scenariusza, a zwłaszcza dialogów – napuszonych, nienaturalnych i sprawiających wrażenie na siłę wciśniętych pomiędzy poszczególne piosenki. Aktorzy (a na scenie jest niemal cały zespół Polskiego) i reżyser - Witold Mazurkiewicz szczerze próbują z tego papieru wykrzesać jakąś prawdę i ratują całość, jak mogą. Im dalej w przedstawienie, tym mielizny scenariusza stają się jednak bardziej irytujące; w drugiej części spektaklu tekst zmienia się właściwie w konferansjerkę pomiędzy poszczególnymi utworami.
Co z tym aktorstwem?
Do roli Marii Koterbskiej aplikowało aż 50 śpiewających aktorek. Ostatecznie wybrano dwie: Żanetę Rus, która zagrała w przedstawieniu premierowym oraz Dominikę Handzlik. Taka rola to gigantyczne wyzwanie – na wykonawczyni spoczywa podwójny ciężar: perfekcyjnego wykonania poszczególnych utworów, ale też stworzenie na scenie wizerunku silnej osobowości, jaką Maria niewątpliwie była od najmłodszych lat; w sztuce i w życiu. Dlatego i ocena musi być „dwudzielna”, bo to różne wyzwania aktorskie.
Żaneta Rus śpiewa perfekcyjnie. Zachowując ekspresję i nastrój piosenek Koterbskiej, szczęśliwie nie próbuje naśladować jej głosu. Śpiewa po swojemu, głosem nieco ostrzejszym w barwie, świetnie jednak zgranym z charakterem poszczególnych utworów. Z przyjemnością się jej słucha i… ogląda, aktorka fantastycznie, właśnie „swingująco”, porusza się bowiem na scenie. Co do aktorstwa natomiast, to powiedzmy wprost – jej Marysia nie ma jednak charyzmy i tego magnetyzmu, którym Koterbska czarowała wszystkich już w młodości. Co prawda autor scenariusza nie dał odtwórczyni zbyt wielu okazji do pogłębienia teatralnej interpretacji roli, ale ograniczenie przez Żanetę Rus środków wyrazu do kilku min to trochę za mało, byśmy uwierzyli w prawdę jej bohaterki. Szanuję natomiast wysiłek aktorki, która przez trzy godziny przedstawienia praktycznie nie schodzi z pierwszego planu sceny. No, łatwa robota to nie była…
Inne zalety spektaklu? Świetna muzyka na żywo w aranżacjach Jacka Obstarczyka. Scenografia Damiana Styrny – tyleż funkcjonalna, co zaskakująco pomysłowa. Kostiumy Igi Sylwestrzak – idealnie w stylu epoki, ale z nutką przekory. I - to już norma – doskonale śpiewający i tańczący zespół Teatru Polskiego.